sobota, 16 września 2017

Mariusz Szczygieł: Nie znoszę nudy! /wywiad/

Rozmawiam z wybitnym reportażystą – Mariuszem Szczygłem – o tym, jak postanowił zostać dziennikarzem, a nie recepcjonistą, a także o wpływie Marty Kubišovej na głębsze zainteresowanie Czechami, którzy "zostali stworzeni po to, aby sprawić przyjemność Polakom".

Mariusz Szczygieł, fot.Krzysztof Kuczyk

Barbara Lekarczyk-Cisek: Jak to się stało, że chłopiec z prowincji, w dodatku absolwent liceum ekonomicznego, postanowił zostać dziennikarzem i udało mu się spełnić to marzenie?

Mariusz Szczygieł: Do czternastego roku życia myślałem, że będę recepcjonistą, a potem kierownikiem hotelu, ponieważ cała moja rodzina pracowała w Hotelu pod Basztą w Złotoryi. Wychowałem się tam i jako 13-latek prenumerowałem nawet pismo ”Hotelarz”. To w ogóle jakaś dewiacja, prawda? (śmiech)

Ale nie został Pan jednak w recepcji.

Nie, ponieważ okazało się, że bardzo dobrze piszę szkolne wypracowania. Pisałem dużo, o wiele więcej niż pozostali uczniowie. Widząc moją pasję, polonistka zadawała mi dodatkowe tematy i w specjalnym zeszycie, bo w dzienniku nie było już miejsca, wpisywała oceny. Kiedy na początku ósmej klasy pojechaliśmy na wycieczkę, zrobiłem zdjęcia i potem wykorzystałem je do kroniki szklonej. Koledzy zaczęli wtedy mówić, że jestem prawdziwym dziennikarzem, co wydało mi się wspaniałym pomysłem, więc idąc do liceum postanowiłem, że zostanę dziennikarzem. Jednocześnie miałem w sobie dryg, jak mawia mój tato, aby opowiadać ludziom różne historie, coś im przedstawiać. Poza tym byłem jedynakiem, któremu się wydawało, że nie jest akceptowany przez kolegów z podwórka, bo słabo grałem w piłkę nożną, toteż starałem się czymś im zaimponować. Opowiadałem więc różne niestworzone historie. A kiedy się okazało, że mam same piątki z wypracowań, prosili mnie, abym im pisał zadania. W ten sposób już wtedy zacząłem zarabiać na pisaniu (śmiech). Poczułem, że mam w sobie potencjał: umiem zainteresować tym, co robię, a przede wszystkim – sobą. Moje pierwsze próby dziennikarskie były przede wszystkim po to, żeby zobaczyć swoje nazwisko w druku i żeby ludzie mówili, że ten Mariusz ze Złotoryi to nie jest taki głupi chłopak.

Może dzięki temu przebojem dostał się Pan na studia dziennikarskie do Warszawy, a później zaczął pisać do harcerskiego pisma ”Na przełaj”. Czy już wówczas pisał Pan reportaże?

O, tak! Już wtedy próbowałem. Pamiętam, że już jako nastolatek opisywałem samobójstwo swojego rówieśnika z Legnicy. Interesowały mnie bardzo poważne tematy. Kiedyś, podczas podróży do Wrocławia, poznałem niewiele od siebie starszą dziewczynę, która oznajmiła mi, że wyjeżdża zarabiać na życie do Warszawy. Okazało się, że jest prostytutką. Zaprzyjaźniłem się z nią i dzięki temu napisałem ”Reportaż dla dorosłych”, którego jest jedną z bohaterek. Poznałem dzięki niej rejony Dworca Głównego stolicy i cały ten tajemniczy światek, co na mnie – jako na bardzo młodym człowieku – robiło ogromne wrażenie.

Czy taki tekst o półświatku mógł się ukazać w harcerskiej gazecie?

To była połowa lat 80. i takie teksty już się ukazywały. Oczywiście, mój reportaż był jeszcze bardzo nieudolny, ale cechował go zapał i zaangażowanie autora.

A skoro już o tym mowa, to proszę zdradzić, jak to jest z tematami – przychodzą same, czy też ktoś je Panu sugeruje albo może nawet zleca?

Z tym bywa różnie. Zdarza się i tak, że ktoś daje mi temat, bo uważa, że ja go najlepiej zrobię. Tak było np. z tekstem ”Śliczny i posłuszny” – o nauczycielce, która zabiła swojego pasierba, a po odbyciu kary została… ekspertem MEN. Bywają także tematy, które można znaleźć w cudzych książkach. W ”Nieznośnej lekkości bytu” Milana Kundery przeczytałem o człowieku, o którym wcześniej w ogóle nie słyszałem – o Janie Procházce. To było zdanie, które mówiło, że pisarza zabiły jego własne słowa usłyszane w telewizji. Zaintrygowało mnie to. Zacząłem poszukiwać o nim wiadomości i okazało się, że Czesi nie mają żadnego poważnego tekstu na jego temat. Wobec tego ja go podjąłem.



Mariusz Szczygieł jako Dziennikarz Roku 2013, prasowe
Temat pomnika Stalina też nie był Czechom bliżej znany…
O tym też przeczytałem w autobiograficznej książce Josefa Škvorecký` ego, gdzie napisał, że twórca pomnika Stalina strzelił sobie łeb, kiedy zobaczył, że jego dzieło jest niszczone. Potem okazało się to kompletną nieprawdą. Udało mi się ustalić, że rzeźbiarz zabił się na miesiąc przed odsłonięciem pomnika, bo nie mógł znieść potwora, którego stworzył.
"Ofiara miłości"…
Tak, nie mógł też znieść oczekiwań władzy. Ten temat połączył się niejako z wcześniejszym reportażem: ”Dowód miłości”.
Jest Pan postrzegany przede wszystkim jako reporter znakomicie piszący o Czechach. Dlaczego właśnie Czesi? Wprawdzie próbował Pan to żartobliwie wyjaśnić, pisząc, że Czesi zostali stworzeni po to, aby zrobić przyjemność Polakom, ale sądząc po Pańskich reportażach, największą przyjemność stworzenie Czechów przyniosło jednak Panu (śmiech).
To był kompletny przypadek. Wcześniej nigdy do Czechosłowacji nie jeździłem i do trzydziestego piątego roku życia byłem wielkim ignorantem.
Aż trudno w to uwierzyć…
A jednak tak było. Dopiero kiedy w 2000 roku pojechałem do Pragi i zakochałem się w niej. Kiedy usłyszałem brzmienie języka, to było dla mnie jak muzyka. A pojechałem na wywiad z Heleną Vondráčkovą, z którą rozmawiałem po polsku, ale ona zaczęła mówić po czesku i opowiadać mi o swojej koleżance Marcie Kubišovej, z którą śpiewała w latach 60. Po 1968 roku Marta miała zakazane występy przez dwadzieścia lat. Tak mnie to wszystko zainteresowało, że postanowiłem napisać o niej reportaż i w takich okolicznościach powstał tekst ”Życie jest mężczyzną”. Na początku jednak okazało się, że Marta Kubišová mówi słabo po angielsku, a ja nie mówię w ogóle (śmiech), więc postanowiłem nauczyć się czeskiego. Po roku mogłem już z nią porozmawiać.
A co z kultury czeskiej lubi Pan najbardziej? Ja np. uwielbiam czeskie kino, m.in. wczesne filmy Miloša Formana, a także Jiří Menzla, Jana Svěráka (szczególnie "Kolę" i "Szkołę podstawową"), ale szczególnie zapadł mi w pamięć film "Skřítek" Tomáša Vorela.
Ooo, ""Skřítek" to mój ulubiony film! Ogólnie rzecz biorąc, z kultury czeskiej najbardziej lubię ich dystans do świata, to, że bardzo wątpią i wolą postawić znak zapytania tam, gdzie my stawiamy kropkę. Kiedy my mówimy o cudach Jana Pawła II, to oni wolą mówić o tzw. cudach Jana Pawła II, jak wynika z anegdoty opowiedzianej mi przez korespondenta czeskiego radia w Warszawie. Nam nasza wiara i katolicyzm dają odpowiedzi na wiele pytań i nie mamy tylu wątpliwości.
Ale jednak przykład "Skrzata" dowodzi, że Czesi trochę tęsknią za metafizyką…
Rzeczywiście, film  Vorela, będącym rodzajem groteski, opowiadającej o przeciętnej czeskiej rodzinie, w której mąż pije piwo, zamiast zajmować się żoną, ma kochankę i problemy z dziećmi. Całość jest przaśną komedią, w której nie pada ani jedno słowo, a oprócz ludzi, w filmie występuje skrzat, który jeździ na…  świni. Ma czapkę z lejka i pojawia się w różnych nieoczekiwanych sytuacjach: czasami podgląda tę rodzinę, innym razem zabiera dziewczynkę na spacer po dachach. Ma też dziwny, magiczny kamień, który sprawia, że świat widziany jest w innych kolorach, a kiedy bierze się go do ręki, wydaje dziwny dźwięk. Dla większości polskich widzów ten skrzat wydaje się być dość głupim pomysłem, ja natomiast doszedłem do wniosku, że jest on próbą wplecenia w zwykłą rzeczywistość czegoś, co pochodzi ze świata alternatywnego, co jest jakąś niewiadomą, czymś, co przerasta także doświadczenie bohaterów filmu.
Chciałam jeszcze zwrócić uwagę na język Pańskich reportaży. Otóż kiedy się czyta "Gottland", ”Zrób sobie raj” czy najnowszy tom: "Projekt: Prawda", to poszczególne tomy mają zupełnie inny styl. W "Gottlandzie" był Pan zwięzły i pisał precyzyjnym językiem, potem się trochę rozbuchał, a ostatnio balansuje Pan pomiędzy metafizyką a realizmem. Można by wręcz zaryzykować, że odchodzi Pan od reportażowego stylu. Dla mnie ten ostatni tom to jest Pańskie "Osiem i pół"…
Ależ mi Pani sprawiła przyjemność tym porównaniem! Może nawet nieskromnie jest zachwycać się tym komplementem. Wyszedłem ze szkoły reportażu Hanny Krall i Małgorzaty Szejnert, które dbały o to, aby młodzi reporterzy pisali rzeczowo, konkretnie, gazetowo, nie wyrażali swojego zdania i nie popadali w żadne literackości. I to było bardzo dobre. Ale teraz, kiedy mam pięćdziesiąt lat, mam większą potrzebę bardziej złożonego wyrażania się. Poza tym bardzo lubię, aby każdy mój tekst miał trochę inną formę. Lubię poszukiwać i nie znoszę nudy, więc każda moja książka jest inna. Potrafię pisać bardzo poważnie, ale umiem też pisać dowcipnie. Nie lubię także, aby czytelnik się ze mną nudził. Czasami myślę, że przypominam trochę Marylę Rodowicz, która potrafi zaśpiewać i piosenkę dramatyczną, ale także jakiś kuplet.
Nad czym Pan pracuje obecnie?

Akcja następnej książki będzie się działa na Dolnym Śląsku, w okolicach Dzierżoniowa i będzie to historia bardziej reporterska. Chcę napisać o ludziach, którzy w kwietniu 1981 roku porwali samolot i zamiast do Warszawy polecieli do Berlina. To było aż trzydzieści osób! Obecnie część z nich mieszka w Ameryce, część w Niemczech, a pomysłodawca porwania wrócił do Polski i mieszka pod Zieloną górą. Udało mi się odnaleźć adresy sprzed 35 lat, przejrzałem także akta ze śledztwa. Chcę ich wszystkich odnaleźć i zadać im pytanie, czy warto było. A tych, którzy wrócili do kraju, chcę zapytać, czy warto było zostać. Bardzo mnie frapuje, co się dzieje z człowiekiem, kiedy podejmuje taką decyzję. Jednocześnie chcę pokazać kawałek polskiej historii i polskich losów. Gdyby się okazało, że ktoś z czytelników coś wie o tej historii, to bardzo proszę, aby do mnie napisał: szczygielnaczwartek@gazeta.pl
Bardzo dziękuję za rozmowę.
Wywiad ukazał się na portalu Kulturaonline 15 grudnia 2016 r.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Powrót Orfeusza - koncert pamięci Andrzeja Markowskiego w setną rocznicę urodzin w NFM /zapowiedź/

29 listopada o 19.00 Narodowe Forum Muzyki zaprasza na koncert NFM Filharmonii Wrocławskiej pod batutą maestra Jacka Kaspszyka, poświęcony p...

Popularne posty