Gdzieś hen, na chorwackiej prowincji, do
znajdującego się wysoko w górach hotelu, nazywanego przez tubylców Niemieckim
Domem, zmierza dziwna karawana, której centrum stanowi lektyka z kalekim
chłopcem. Rozmawiają osobliwym językiem, a chwilami po niemiecku. Ów język – szeleszczący ostry i jękliwy przerażał i
zdumiewał. Kiedy słyszeli go z
daleka, zaczynali głośno śpiewać pobożne pieśni, żeby uchronić się przed jego
diabelską mocą. Cóż to za język tak przerażał okoliczną ludność? Otóż był
to język polski – mowa podobna do ich mowy, a przecież odmienna. A skoro Polacy
mówią takim językiem – sądzili tubylcy – musi to być niechybnie podstęp
szatana. Skąd ten lęk przed polską mową i dlaczego Polacy znaleźli się w tej
odległej krainie, opowiada najnowsza powieść znakomitego chorwackiego pisarza –
Miljenko Jergoviča, laureata
Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus za prozę ”Srda śpiewa o zmierzchu
w Zielone Świątki”.
Karadoz,
czyli jak rodzi się opowieść
Kiedy w spokojnej wiosce pojawia się nagle
tajemnicza karawana, to trzeba ją jakoś opowiedzieć, aby zrozumieć, co to
oznacza. Mieszkańcy jednak są zbyt lękliwi i ostrożni, a czasy są niepewne,
więc lepiej nie zadawać pytań, bo mogą się okazać bardziej szkodliwe niż
odpowiedzi. Tylko jeden z mieszkańców, zwany Amerykaninem, bo po trzydziestu
latach pracy w hucie w Pittsburgu powrócił do wioski, oznajmia, że przybył
Karadoz. Wprawdzie nikt nie wie, kto to taki, ale wszyscy udają, że rozumieją.
I tak zaczyna roznosić się po wsi opowieść o Karadozie i jego orszaku, w
której ludowe wierzenia mieszają się z najnowszymi wiadomościami.
Na
końcu opowieści – twierdzi autor – znajdzie się też najbardziej trwała prawda o tym wydarzeniu, którą
dzięki jednemu jedynemu słowu pamięta się i przekazuje siedemdziesiąt lat
później, kiedy zapomniane zostało wszystko, co się naprawdę wydarzyło, i kiedy
już nikt we wsi nie pamięta niezwykłej kolumny wędrującej do Niemieckiego Domu
wczesnym rankiem 4 czerwca 1938 roku.
Nie ma już żadnych materialnych śladów tamtego
wydarzenia, zapomniane zostało nawet samo wydarzenie, ale imię Karadoza trwa.
Zostanie przypomniane po latach, w 1978 roku, kiedy papieżem wybrano rodaka
Karadoza. Wtedy wszystko ożyje na nowo. Opowieść bowiem nie tylko trwa, ale
kształtuje ludzi, którzy ją usłyszeli – bez niej byliby zupełnie inni:
Nawet
jeśli w Mirilach Frankopanskich jej nie
pamiętają, opowieść ta, jak wiele innych, zapamiętanych i niezapamiętanych,
przekazywanych przez wieki, uczyniła ludzi takimi, jakimi są dzisiaj.
Każdy
ma własną opowieść, ale czasami człowiek umiera niedopowiedziany
Wszyscy bohaterowie powieści mają swoje historie,
które niekiedy łączą się i przeplatają w sposób zgoła nieoczekiwany. Gdyby
jeden z nich – emerytowany krakowski profesor, nie wspomagał jednego ze swoich
studentów, ten być może nie przeżyłby swojej choroby i nie opowiedział po
latach swemu darczyńcy o niezwykłym hotelu, zwanym Niemieckim Domem, który
znajduje się gdzieś hen, koło Crikvenicy. Tam właśnie podąży emerytowany profesor
ze swoim chorym na gruźlicę kości synem, aby… No, właśnie, nie można
jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie, po co. Po przybyciu instaluje na wzgórzu
antenę i uruchamia własnoręcznie sporządzone radio, by wysłuchać transmisji z
meczu Polska – Brazylia, który przeszedł do historii, gdyż był to jedyny
przypadek, kiedy jeden piłkarz – Ernest Wilimowski strzelił aż cztery gole. I
chociaż mecz skończył się przegraną Polaków 5:6, to jednak jego bohater stał
się kimś szczególnym i bliskim dla profesora Tomasza Mieroszewskiego i jego
chorego syna. I nie tylko dla nich.
Opowieść rozwija się w głąb. Poznajemy piękną i
dramatyczną historię miłości profesora i jego młodej, przedwcześnie zmarłej
pięknej żony, a także ich syna Dawida, owego Karadoza z opowieści mieszkańców
wsi. Przedwcześnie dojrzały i niezwykle wrażliwy chłopiec o wielkiej wyobraźni,
oswojony ze śmiercią jak mało kto, zdaje się rozumieć więcej od innych. Mało
tego, jest właściwie zadowolony ze swego stanu, pomimo cierpienia. Uważa, że
zdeformowane chorobą ciało jest Bożym błogosławieństwem i znakiem misji, która
jest mu przeznaczona. To on zdecyduje o wygranej Polski. A jednak staje się
inaczej.
Wilimowski
– bohater dwudziestej trzeciej minuty
Mecz, który 4 czerwca 1938 roku rozegrał się
pomiędzy Polską i Brazylią, a ściślej – transmisja z tego meczu – są punktem
kulminacyjnym powieści. Szczególnie zaś istotne jest to, co rozgrywa się w
dwudziestej trzeciej minucie, kiedy to Ernest Willimowski toczy walkę z
potężnym Brazylijczykiem Hérculesem – niczym Dawid z Goliatem. Kiedy sędzia
zarządza rzut karny, wśród polskich kibiców, którzy znajdują się na emigracji,
zapada wielka cisza.
Dotychczas
śpiewali o Polsce, która wciąż jeszcze nie zginęła, choć samotna i opuszczona
stoi w pustce, na ziemi niczyjej, między dwiema oddalonymi od siebie nieczułymi
potęgami.
Wtedy do piłki zbliża się Wilimowski, który jest
Górnoślązakiem, tzn. Niemcem i Polakiem zarazem, ale na ten moment staje się
tylko Polakiem, choć kilka lat później będzie służył w niemieckim wojsku, i
wyrównuje wynik meczu. A potem gra w uniesieniu i rozpaczy jakiś swój własny
mecz przeciw całemu światu, jakby chciał sprawić, aby nie zostali zapomniani –
on i jego koledzy, kiedy – już wkrótce – nadejdzie czas śmierci i zapomnienia.
Wszystko jest opowieścią – zdaje się mówić Miljenko
Jergović. Opowieścią, która trwa, dopóki jest ktoś, kto ją snuje i ktoś, kto
jej słucha. Jeśli coś nie zostało opowiedziane – tego nie ma. Człowiek zapomina, a w końcu umiera.
Nieopowiedziany. Choć sam przyznaje, że bywają opowieści nieinteresujące, z
całą pewnością nie należy do nich skromna rozmiarami, ale jakże piękna i pasjonująca historia o Wilimowskim.
Powieść „Wilimowski” Miljenko Jergovića ukazała się
w wydawnictwie Książkowe Klimaty, w tłumaczeniu Magdaleny Petryńskiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz