Z wybitną aktorką teatralną i filmową
– Dorotą Stalińską – rozmawiam o twórczym podejściu do sztuki, istocie
monodramu oraz o jej najczęściej granym jednoosobowym spektaklu ”Żmija”.
Dorota Stalińska, fot. Tomasz Adamowicz
Barbara Lekarczyk-Cisek: Prezentowany
przez Panią podczas jubileuszowych WROSTJA monodram jest związany z festiwalem
nie tylko przez nagrody. Ten spektakl był grany podobno ponad cztery tysiące
razy i jest swego rodzaju fenomenem. Powstał w 1978 roku w Teatrze Na Woli. Czy
miał jakiś związek z repertuarem tej wspaniałej sceny?
Dorota Stalińska: To nie było tak! Pracowałam wtedy w Teatrze Na Woli,
pracowałam bardzo dużo, codziennie
grałam i miałam próby. Ale ja zawsze
chciałam być twórcą, a nie tylko
odtwórcą, chciałam ponosić pełną odpowiedzialność za to co dzieje się na
scenie. Stąd wziął się pomysł
robienia monodramów. Sama adaptowałam teksty, reżyserowałam, projektowałam i
szyłam kostiumy, bo tylko ja wiedziałam, co mi jest potrzebne. Ponieważ grałam
codziennie, to po prostu między próbami a przedstawieniami zostawałam w teatrze
i korzystając z jego warunków, pracowałam nad swoimi sztukami. Ale robiłam to wszystko niezależnie od
działań teatru. Natomiast Tadeusz Łomnicki, który był dyrektorem teatru, bardzo
wspierał moje samodzielne działania i można
powiedzieć, że stał się ich orędownikiem. Pamiętam, że nawet po którejś
z teatralnych premier bardzo krótko omówił premierowe przedstawienia i potem
bardzo długo opowiadał o mojej ”Żmii”, którą parę dni wcześniej obejrzał.
A dlaczego wybrała Pani tekst
Aleksieja Tołstoja?
Szukałam
tematu, który byłby ciekawy i odmienny od mojego pierwszego monodramu
zrobionego rok wcześniej. To było ”Tabu”
według opowiadania Jacka Bocheńskiego – opowieść o pierwszej, naiwnej miłości zamkniętej w
klasztorze młodziutkiej dziewczyny Dolores do pełnego życia i wolnego jak wiatr
poety Diego. Do kolejnego przedstawienia szukałam więc materiału, który byłby
przeciwwagą dla tamtego. Trafiłam na ”Żmiję”… I wiedziałam od razu, że to jest
to…, że ten materiał da mi szansę zbudowania ”pełnokrwistego” przedstawienia.
To, co wtedy czułam intuicyjnie, a dziś wiem na pewno – to fakt, że monodram jest tak specyficzną
formą teatru, która nie znosi pustki.
Co to oznacza?
Często
ludzie mylą monodram ze słuchowiskiem. Tymczasem nie wystarczy nauczyć się
tekstu, wejść na scenę i go powiedzieć. To
jest teatr, więc musi być działanie. Widz, wychodząc z teatru, musi być
przekonany, że poznał całą historię i wszystkie osoby, które w niej się pojawiały, ….
choć na scenie był tylko jeden aktor.
A aktor musi wiedzieć, jak przenieść widza w inną rzeczywistość, w
inną przestrzeń i w inny czas…, jak pokazać mu tych wszystkich ludzi,
którzy doprowadzili do poszczególnych działań postaci głównej. To jest fascynujące zadanie, najciekawsze w tym
zawodzie. Trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie: kim jesteś wchodząc na
scenę, kim jest dla ciebie widownia, co chcesz jej powiedzieć i dlaczego.
Inaczej gramy, gdy zakładamy istnienie ”czwartej ściany”, a inaczej – gdy gramy
bezpośrednio do widowni. Jeśli gramy do widowni, musimy wiedzieć, jaką rolę
odgrywa w stosunku do naszej postaci: przyjazną, obojętną, a może wrogą…
Przecież zupełnie inaczej wtedy się zachowujemy!
Ilość przedstawień świadczy o tym, że
”Żmija” jest w Pani dorobku monodramem szczególnym. A sądząc po reakcji widowni
– ciągle mocno oddziałującym.
”Żmija” jest
mi szczególnie bliska. Po niej przygotowałam jeszcze niezwykle prostą formalnie
”Katarzynę Blum” wg Heinricha Böla.
Późniejsze sztuki już mocno rozbudowałam . Kiedy na przykład gram
”Zgagę” – a gram ją już 20 lat – jedzie ze mną ciężarówka dekoracji i parę osób
ekipy. A ”Żmija” jest klasycznym
monodramem – to prawdziwy ”teatr w walizce”: jeden rekwizyt, dwa stare krzesła i kostium.
Dużą rolę odgrywa w nim światło, choć przez lata obywałam się bez świateł w
ogóle, bo nie było na to warunków. Dzisiaj – tam, gdzie jest to możliwe –
wykorzystuję światło, bo ono wiele do przedstawienia może dodać. Pozwala
widzowi lepiej skupić się na poszczególnych scenach, pomaga przenieść go w inną
przestrzeń i buduje odpowiedni do danej sceny nastrój.
A czy pamięta Pani swój pierwszy
występ we Wrocławiu?
Oczywiście,
na pewno grałam wtedy inaczej… pewnie mniej dojrzale…, ale też byłam bardzo
młoda i zapewne mniej dojrzała niż dzisiaj. Tego szczególnego rodzaju kontaktu z widzem, prawdziwego do bólu, nabywa się
z wiekiem, z obyciem ze sceną, a nawet z pewną rutyną. Przestajemy się
trzymać pewnych schematów i coraz więcej czerpiemy od widzów – lepiej ich
czujemy i widzimy. Uczymy się wpływać na emocje widza. Aktor to taki
człowiekiem, który ma bawić i wzruszać. Dlatego też kiedy tytułowa bohaterka
”Żmii” opowiada o czymś tragicznym, to za chwilę ”przełamuje” to czymś, co –
mimo swego tragizmu – poprzez formę opowieści, staje się zabawne. Ten
spektakl dotyka ciągle zdarzeń aktualnych, bo i dziś ludzie znajdują się w
sytuacji, w której zostaje im odebrana możliwość dokonywania wyborów. To jest monodram o człowieku zmiecionym przez
historię. I dlatego się nie starzeje.
Wielki
szacunek dla Wiesia Gerasa, który od
tylu lat daje tylu aktorom możliwość wypowiedzenia poprzez formę
monodramu. Myślę, że bardzo wiele osób
dzięki temu mogło w ogóle
zaistnieć. Druga część mojego występu –
recital – był zatem ukłonem i
prezentem dla Wiesia za to, że oddał
swoje życie i serce tej formie teatru.. Daj Boże, aby to mogło dalej istnieć.
Dziękuję za rozmowę.
|
Wywiad ukazał się na Kulturaonline w 2016 r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz