czwartek, 12 października 2017

Alice Munro: „Zbyt wiele szczęścia” - czyli radość opowiadania /recenzja książki/

Tworzenie, snucie opowieści – oto prawdziwy, podskórny temat opowiadań z tomu „Jak wiele szczęścia”. Delektowałam się tą niezwykłą prozą, najpierw łapczywie, a później próbując zwalniać tempo czytania, kiedy zbliżał się nieuchronnie koniec tej fascynującej intelektualnej przygody.



Wyznam, że po prozę Alice Munro sięgnęłam dość późno, dopiero po otrzymaniu przez nią Literackiej Nagrody Nobla. Dowodzi to jednak, że życie nie szczędzi nam pięknych niespodzianek. Munro sprawiła, że zachwyciłam się jej narracją, choć - jak Gombrowiczowskiego Gałkiewicza - niewiele mnie już zachwyca…

Opublikowany przez Wydawnictwo Literackie zbiór opowiadań „Zbyt wiele szczęścia” w bardzo dobrym tłumaczeniu Agnieszki Kuc, pochłonął mnie w sposób absolutny i wyłączny. Odłożyłam na ten czas wszystko inne i delektowałam się tą niezwykłą prozą, najpierw łapczywie, a później próbując zwalniać tempo czytania, kiedy zbliżał się nieuchronnie koniec tej fascynującej intelektualnej przygody.

Tajemniczy inny wymiar 


Posługując się tytułem pierwszego z opowiadań, można by zaryzykować stwierdzenie, które odnosi się w równej mierze do wszystkich zamieszczonych w tomie tekstów, a mianowicie, że mają one charakterystyczny „inny wymiar”.
Oto bowiem rozpoczyna się pozornie banalna historia: główna bohaterka, niczym się nie wyróżniająca, jedzie po raz trzeci z wizytą do swego męża. Zrazu nie wiemy, dokąd i dlaczego podróżuje, ponieważ sama bohaterka broni się przed takimi myślami. Z czasem odsłania się przed nami skrywany dramat, ciągle jednak – i jest to cechą charakterystyczną pisarstwa Munro – jesteśmy trzymani w niepewności, ponieważ jest to narracja pełna niespodzianek, nieprzewidywalna w gruncie rzeczy. To cecha charakterystyczna, będąca największym atutem tej prozy, obok wyrafinowanej niemal zwięzłości. Bohaterkę „Innego wymiaru” poznajemy coraz lepiej w krótkich przebłyskach retrospekcji, co pozwala zrozumieć, dlaczego wyszła za mąż za dużo od niej starszego mężczyznę, od którego stała się psychicznie zależna. Chęć zaprzyjaźnienia się z sąsiadką jest przez męża odbierana jako zdrada, co skutkuje tragicznymi wydarzeniami. Nie chodzi jednak o epatowanie czytelnika wstrząsającym dramatem, ale raczej o próbę wniknięcia w niezwykłą tajemnicę związku dwojga ludzi. Jej rąbek odsłania się przed nami dopiero wówczas, gdy Lloyd opowiada w liście do żony, że ich dzieci, pozbawione przez niego życia, żyją jednak, choć w innym wymiarze i są tam szczęśliwe. Wtedy dopiero na Doree spływa spokój. Paradoksalnie, otrzymuje tę łaskę od sprawcy nieszczęścia…  Ale spełnia się to dopiero wówczas, kiedy – jadąc znowu do męża, jakby po to, aby otrzymać od niego w darze nową wersję tej historii - jest świadkiem wypadku, podczas którego pozornie nieżywy poszkodowany chłopak zaczyna nagle oddychać. W życiu nic nie jest pewne i jednoznaczne – zdaje się mówić  Alice Munroe – zawsze jest jakiś „inny wymiar”, jakaś tajemnica…

Metajęzyk opowieści


Opowiadania kanadyjskiej pisarki są pociągające również dla wielkich walorów samej narracji, będącej przedmiotem refleksji, czymś w rodzaju metajęzyka opowieści. Historia może być pozornie banalna, ale za to jak jest opowiedziana! Niemal każde opowiadanie jest tego przykładem.  To prawdziwe perły narracji. Bohaterka „Fikcji”, Joyce,  jest na początku opowiadania w szczęśliwym i trwałym związku. Okazuje się jednak, że mimo silnej  więzi między nią a małżonkiem (narrator rozwija przed nami początki tego związku w retrospekcjach), mężczyzna zostawia ją dla brzydkiej, wytatuowanej i niezbyt mądrej dziewczyny, byłej alkoholiczki, która jest jego pomocą w warsztacie. Joyce nie potrafi tego pojąć, wyprowadza się jednak do pobliskiego miasteczka, gdzie uczy muzyki, a w końcu zakłada nową, zupełnie inną w stylu rodzinę (tamta była „hipisowska”, ta bardziej mieszczańska) i wydaje się być szczęśliwa. Po latach trafia do jej rąk książka napisana przez córkę rywalki, w której nasza bohaterka jawi się jako jedyna osoba, którą ta dziewczynka kochała. Joyce jest zdumiona taką – zaskakującą dla niej - perspektywą tej historii, zwłaszcza że nie rozpoznała w dorosłej autorce tamtej dziewczynki i że darzy ją nieuzasadnioną niechęcią…  Udaje się, wbrew początkowym planom, na spotkanie z autorką, ale ta jej nie rozpoznaje. Czując się intruzem, odchodzi. Zakończenie zaś tej historii brzmi tak:

Wracając wzdłuż Lonsdale Avenue, pod górę, stopniowo odzyskuje spokój. To przecież materiał na zabawną historię, którą mogłaby kiedyś opowiedzieć. Może tak właśnie się stanie.

Są też w tym tomie zagadkowe opowiadania o przyjaźniach, jak choćby ta o mężczyźnie, który urodził się ze zniekształconą częścią twarzy czy „Dziecięce igraszki” – o dziewczynkach, które utopiły ułomną koleżankę. Wydarzenie to przynosi zarazem ważną refleksję:

Gdy jest się dzieckiem, każdego roku stajemy się kimś innym. (…) Na długi czas przeszłe wydarzenia pozostają za nami, pozbywamy się ich niejako automatycznie. Przeszłość nie tyle znika, ile traci znaczenie. I raptem następuje przełom – to, co minęło, wraca, przyciąga uwagę, a nawet wymaga zaangażowania, podjęcia jakichś działań, choć przecież nic już się nie da zrobić.

Radość opowiadania


Tytuł tomu opowiadań „Jak wiele szczęścia” został zapożyczony od ostatniego z nich – historii Zofii Kowalewskiej – rosyjskiej matematyczki polskiego pochodzenia. W drugiej połowie XIX wieku kobieta – matematyczka, profesor na Uniwersytecie w Sztokholmie, była kimś kompletnie unikalnym. W dodatku była również utalentowaną pisarką. Z posłowia dowiadujemy się, że Alice Munro dysponowała otrzymanymi od rodziny dziennikami i korespondencją Kowalewskiej. Swoją wersję opowieści o tej niezwykłej kobiecie pisarka ograniczyła do kilku dni poprzedzających jej śmierć, dodała jednak retrospekcje, z których dowiadujemy się o najważniejszych faktach biografii: rodzinnym domu, źródłach fascynacji matematyką, życiu osobistym bohaterki. Umierając, była jednocześnie nie tylko kompletnie nieświadoma swego stanu, ale czuła się wręcz szczęśliwa i planowała, że napisze nową książkę, w której „uda się jej odkryć, co jest poza tym. Coś, co stanowi esencję bytu.” Bohaterka do końca snuje opowieści i daje jej to autentyczną radość – tytułowe „wiele szczęścia”. Alice Munro pisze wprawdzie o rosyjskiej matematyczce i pisarce, ale w jakimś sensie ma – jak sądzę - siebie na myśli. Pragnie tego samego rodzaju szczęścia, o którym pisze Horacy w wierszu „O co poeta prosi Apollina” :

pozwól niech się za mną
nie wlecze starość brzydka i bez lutni

Tworzenie, snucie opowieści – oto prawdziwy, podskórny temat opowiadań z tomu „Jak wiele szczęścia”.

Recenzja ukazała się na portalu PIK Wrocław

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jubileuszowa Gala Muzyki Poważnej Fryderyk 2024

Od baroku po współczesność, od muzyki kameralnej po symfoniczną i koncertującą, od klasyki muzyki poważnej po lżejsze brzmienia z Ameryki Po...

Popularne posty