Barbara Lekarczyk-Cisek: Pisząc swój
znakomity reportaż „Bieżeństwo 1915”, przypomniała Pani historię zaginionego
świata, nigdy w pełni nieopowiedzianą. Co sprawiło, że podjęła Pani temat
trudno i mało znany?
Aneta Prymaka-Oniszk: Bieżeństwo to część mojej historii
rodzinnej. I choć wiedziałam o nim niewiele, wciąż do mnie wracało, szczególnie
w przełomowych momentach życia. Nie miałam pojęcia, dlaczego; w końcu
postanowiłam się tym zająć. I dość szybko okazało się, że dotykam tematu ważnego
nie tylko dla mnie. Gdy zaczęłam jeździć po wsiach i zbierać zachowane
opowieści, było lato i ludzie siedzieli na ławkach przed domem. Wystarczyło
więc przystanąć, zapytać i słuchać. Wkrótce dołączali sąsiedzi z innych ławek i
płynęły coraz ciekawsze opowieści. W końcu z domów wychodziły dzieci i wnuki
moich rozmówców, 40-50 latkowie, zwykle na co dzień mieszkające w miastach. Gdy
słyszeli, że chcę zająć się bieżeństwem, często szkliły im się oczy ze
wzruszenia. Mówili: „Prababcia tyle o tym opowiadała, a my nie słuchaliśmy. Nie
zachowaliśmy tej historii, a dziś wiemy, że była ona bardzo ważna”. Prosili,
bym tego bieżeństwa nie zostawiła, bym o tym napisała. Zresztą często pomagali
mi w docieraniu do wspomnień; wspierali, jak tylko potrafili. I chyba dzięki
tej energii, którą dostawałam od ludzi, udało się te książkę napisać.
A jak wyglądała sprawa źródeł – czy
trudno było do nich dotrzeć?
Od początku
wiedziałam, że będę pisać o chłopach, ale wciąż słyszałam, że to prawie
niemożliwie, bo źródeł do chłopskiej historii jest bardzo mało. Wiadomo: oni
sami nie zostawiali źródeł pisanych. Nawet gdy byli piśmienni, raczej nie
pisali pamiętników, nie spisywali wspomnień. Okazało się jednak, że znalazłam całkiem
sporo, zwłaszcza w rosyjskich bibliotekach i archiwach. O bieżeństwie szeroko
pisała ówczesna prasa, drukowała zdjęcia i opowieści bieżeńców oraz świadków z miasteczek,
przez które szli uchodźcy. Jedna z największych organizacji pomocowych, zdając
sobie sprawę z niezwykłości tego zjawiska, zachęcała uchodźców do spisywania
swoich relacji oraz wysyłała ludzi, by słuchali i spisywali opowieści tych, którzy
nie byli biegli w pisaniu. Ich część została opublikowana przed rewolucją 1917
roku. Bardzo ciekawe historie może też wyczytać ze sprawozdań sporządzanych
przez pracowników organizacji pomocowych, część z nich również opublikowano.
Zależało mi
na wspomnieniach spisywanych na gorąco albo możliwie wcześnie po powrocie z
bieżeństwa. W latach 30. zainicjowano pisanie pamiętników różnych grup
społecznych, w tym chłopskich. To było bardzo ciekawe źródło. Jeden z
pamiętnikarzy, Pawlik z Wólki Wygonowskiej,
stał się moim bohaterem.
Niezwykle
pomocna w zbieraniu materiałów okazała się strona internetowa biezenstwo.pl,
którą uruchomiłam w 2014 roku. Dzięki niej dostałam listy, zdjęcia, wiele
spisanych wspomnień bieżeńców; także linki do artykułów po białorusku, rosyjsku
czy ukraińsku.
Mnie
najbardziej interesowała perspektywa chłopska, ale chciałam mieć szerszą
perspektywę. Sięgnęłam więc do pamiętników ziemian, którzy również ruszyli na
wschód przed nadchodzącą wojną. Ich los był inny, dla nich uchodźstwo nie było
końcem świata, jak dla chłopów: byli obyci ze światem, do którego uciekali,
mieli pieniądze, znajomości itp. W wielu pamiętnikach opisywali własne
przeżycia i to, co zobaczyli – także uciekających przed wojną chłopów. W
rezultacie spojrzenie na bieżeństwo ciągle się rozrastało i wzbogacało o różne
punkty widzenia.
Przyznam, że zafascynowała mnie Pani
narracja, trzymająca w napięciu jak dobry kryminał. Z jednej strony opowieść ma
szeroki, epicki wymiar, ale jednocześnie wtajemnicza czytelnika w pojedyncze,
konkretne ludzkie losy. Z taką wrażliwością pochyla się Pani nad swoimi
bohaterami, że pod wpływem lektury zaczynamy im współczuć, rozumieć ich motywy,
ich, by tak rzec, stan ducha.
O to
chodziło. Sama chciałam zrozumieć tę historię, okazało się, że muszę ją przeżyć
razem z moimi bohaterami, znaleźć się blisko nich. Musiałam przyjąć ich
perspektywę; w jakimś sensie zapomnieć to, co wiedziałam z historii. Np. nie
patrzeć na decyzję o wyjeździe z perspektywy człowieka, który wie, że to nie
przyniesie nic dobrego i lepiej by było, gdyby zostali. Oni nie mieli o tym
pojęcia! Byli przerażeni, przekonani, że wyjeżdżając ratują swoje życie. Mnie
interesował tzw. zwykły człowiek, jego przeżycia, motywacje, emocje.
Charakterystyczne jest, że Pani
patrzy na nich ze współczuciem i rozumie, że właściwie nie widzieli innego wyjścia…
W jaki sposób udało się Pani osiągnąć tak wielką empatię?
Pomagało mi
właśnie ta próba spojrzenia z perspektywy zwykłego człowieka. Historie ludzi
sprzed 100 lat, ale także – niestety - teraźniejszość. Kiedy zaczynałam zbierać
materiały w 2012 roku, wydawało się, że żyjemy w bezpiecznym, stabilnym świecie
i te okropne historie o tragedii cywilów to odległa przeszłość. Ale zaczęła się
wojna na Ukrainie i nagle tych moich bieżeńców zaczęłam oglądać z ekranów
telewizora. Ludzie uciekali przed wojną, równie przerażeni i bezradni. Młodzi,
wykształceni, jeszcze do niedawna nieźle sytuowani i bezpieczni, mówili: tu
lecą bomby, żołnierze strzelają, a my mamy małe dzieci. Potem zaczęła się wojna
w Syrii i jeszcze gorsze obrazki stały się chlebem powszednim. To mi w jakimś
sensie pomagało zrozumieć swoich bohaterów i w ogóle mechanizmy rządzące
ludzkim zachowaniem. Nagle okazało się, że to, co kierowało moją babką, prostą
chłopką, nie różniło się niczym od reakcji ludzi uciekających przed wojną
dzisiaj. Zrozumiałam też, że to, o czym chcę pisać, niezupełnie jest przeszłością.
„Bieżeńcy 1915” są także Pani
rodzinną historią, której bohaterką jest babcia Nadzia (Nadieżda), prababcią
Anną… To dodatkowy walor Pani książki, że nie opisuje Pani tej historii okiem
zewnętrznym, ale wplata w nią osobisty ton. Czy w Pani rodzinie także zachowały
się jakieś wspomnienia?
Moja
historia jest typowa dla bieżeńskich rodzin – pamięć o wydarzeniach sprzed 100
lat prawie się nie zachowała. Dominował przekaz ustny, zdjęcia czy dokumenty zaginęły.
Zaczynałam od okruchów opowieści. Babcia prawdopodobnie dużo opowiadała, ale
miałam zaledwie siedem lat, gdy umarła. Nie wiedziałam nawet, dokąd w tym
bieżeństwie trafili. Jak się tego dowiedzieć? Wymyśliłam, że pojadę do cioci,
która urodziła się w bieżeństwie w 1921 roku. Nie mogła nic pamiętać, wróciła jako
roczne dziecko, ale pomyślałam, że z jej dowodu poznam miejsce pobytu rodziny.
Ale w dowodzie, jako miejsce urodzenia, była wpisana – by nie robić sobie kłopotu
– rodzinna wieś, do której zresztą wrócili. Ciocia wymieniła nazwę
miejscowości, w której byli i w której ona się urodziła: Danskaja, ale w żaden
sposób nie mogłam jej znaleźć na mapach. Dopiero podczas przypadkowej rozmowy z
sąsiadem dowiedziałam się, że jego dziadkowie też tam trafili, część rodziny
została i jego żona w latach 80. jeździła do nich kupić kolorowy telewizor. Też
mówił: Danskaja, ale określił, że to 40 kilometrów Stawropolem. Wtedy znalazłam
Donskoje, w którym byli.
Zbierałam te
różne historie i układałam jak puzzle.
W swojej książce opisuje Pani często
wstrząsające historie: głód, choroby, nawet akty ludożerstwa… Czy opisywanie
takich dantejskich scen nastręczało Pani trudności?
Oczywiście,
było trudne i śniło mi się po nocach. Ale musiałam przez to przejść, żeby o
nich napisać. W jednym z takich pełnych okropności momentów, wpadła mi w ręce
książka Swietłany Aleksijewicz: „Czarnobylska modlitwa”. Zaczęłam czytać, ale
po kilku stronach odłożyłam. Nie miałam siły dokładać do tego, czym się
zajmowałam jeszcze dramatu Czarnobyla, tak przejmująco opisanego; mój organizm
powiedział: nie; instynkt samozachowawczy się włączył.
Miałam
niekiedy wrażenie, że sami bieżeńcy mi pomagali, jakby chcieli, by ta historia
wybrzmiała. Podsuwali mi w bibliotekach lektury, które okazywały się bardzo
pomocne, kontaktowali z rozmówcami, z którymi nie zamierzałam się kontaktować.
Dużo było takich szczęśliwych przypadków i zbiegów okoliczności podczas mojej
pracy. Ale ja też bardzo uważałam, by być wobec moich bohaterów uczciwą.
Wchodziłam tam, gdzie mi pozwalali wejść, nie opowiadam historii wbrew nim. Pisząc
o bohaterach współczesnych, jak i nieżyjących, trzeba być bardzo uważnym. I
właśnie uczciwym.
Pani reportaż jest nie tylko historią
bieżeństwa, ale ma również uniwersalny walor opowieści o utracie: bliskich,
domu, a wreszcie korzeni i tożsamości. To jest doświadczenie wielu ludzi
żyjących współcześnie, doświadczenie emigracji – nie uważa Pani?
Wydaje się,
że staliśmy się obywatelami świata, że łatwo zmieniamy miejsca pobytu. Ale
ostatnio okazało się, że przeszłość wciąż ma na nas ogromny wpływ. Bieżeńcom
rozpadł się cały świat i musieli go poskładać od nowa. Obecnie znowu mamy takie
wrażenie, że świat się rozpada i znowu trzeba go od nowa układać. Kiedy
zaczynałam zbierać materiały do książki, próbowałam odpowiedzieć sobie na
pytanie, dlaczego chcę napisać ten reportaż. Musiałam też uzasadniać to
wielokrotnie wobec tych, którzy uważali, że bieżeństwo jest historią niszową. Miałam
poczucie, że jest to historia uniwersalna i twierdziłam, że będę pisać o
ludziach postawionych w sytuacji granicznej.
Pani reportaż jest ważną pozycją
literacką, bo ocala pamięć o tych, którzy przeminęli. W rezultacie pozwala mieć
nadzieję, że świat nie jest tylko chaosem, że odzyskując własną historię,
odzyskujemy także tożsamość, dowiadujemy się o sobie, kim jesteśmy.
Rzeczywiście,
dziś ogromnie dużo ludzi szuka swoich korzeni. Inna sprawa, co za tym stoi; mam
wrażenie, że w naszym społeczeństwie o korzeniach w zdecydowanej większości
chłopskich, w cenie jest dokopanie się do rodowego herbu i dziadka, co miał
dworek na Kresach. Trudno nam opowiadać historię chłopską, dotycząca przecież
zdecydowanej większości z nas. A bez tego nie da się uczciwie opowiadać o
swoich korzeniach. Nam samym taki fałsz nic dobrego nie daje.
Bieżeństwo to opowieść tożsamościowa – także o tym, kim jesteśmy my jako
społeczeństwo. Większość moich koleżanek i kolegów wcześniej się nie
odnajdywało w powszechnie opowiadanej historii. Dopiero bieżeństwo okazało się ich historią. Zaczynają się pojawiać
także inne świadectwa, jak film dokumentalny Jerzego Kaliny: „Bieżeństwo
1915-1922”. Ma się również ukazać książka ze wspomnieniami potomków bieżeńców.
„Bieżeństwo
1915” zaczęło już żyć swoim własnym życiem, ale nie jest to akurat książka, od
której można się całkowicie odciąć, skoro stanowi część Pani własnej historii,
a poza tym stała się Pani chodzącym kompendium wiedzy na ten temat. Czy jednak
próbuje Pani pisać coś nowego?
Niedawno pisałam
tekst do katalogu wystawy „Sąsiedzi wyjechali do Treblinki”. Jest to historia
Żydów z mojej okolicy, z Białostocczyzny. Przymierzam się także do kolejnej
książki, która również będzie związana z historią rodzinną, tyle, że po II
wojnie światowej. Okazuje się, że ci, którzy wracali z Rosji na swoją ziemię,
teraz mają znów jechać na wschód. Jako Białorusini muszą wyjechać na Białoruś,
a na ich miejsce mają przyjechać Polacy z Białorusi. Na szczęście nie bardzo
się ten eksperyment udał, bo ludzie nie chcieli wyjeżdżać ze swojej ziemi.
Bieżeństwo ich nauczyło, że gdzie indziej będą obcy. Dlatego zresztą jestem na
świecie.
Dziękuję za rozmowę.
Wywiad został także opublikowany na portalu Przegląd Bałtycki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz