Barbara Lekarczyk-Cisek: Jaka była
Pańska droga do przedstawienia „Braci Karamazow”?
Janusz Opryński: To się zaczęło wiele lat temu. Dla
mojego pokolenia „Bracia Karamazow” byli „książką zbójecką”. Przy niej
toczyliśmy zażarte dyskusje i upijaliśmy się jak bohaterowie Dostojewskiego,
spierając się o sprawy duchowe i filozofując. Myśmy żyli tym tekstem, to był
nasz punkt odniesienia. W czasach komunizmu próbowaliśmy w nim szukać
wolnościowych inspiracji. Fragmenty Dostojewskiego znalazły się już w naszych
wcześniejszych spektaklach. Od pewnego jednak czasu znowu zacząłem myśleć o tym
tekście i pod wpływem tych rozważań zrodził się we mnie odruch barbarzyńcy: że
dam radę „zamachnąć się” na tę narrację. Jednocześnie towarzyszyły mi dręczące wątpliwości. Sprawa zaczęła nabierać
realnych kształtów, kiedy przeczytałem książki Cezarego Wodzińskiego – „Święty
idiota” oraz „Trans, Dostojewski, czyli o filozofowaniu siekierą”.
Zafascynowany jego refleksją, zaprosiłem
go na cykl wykładów „Jak żyć”, w którym udział biorą filozofowie, zaś aktorzy
czytają odpowiednio dobrane teksty. Poznaliśmy się i zaprzyjaźnili. Któregoś
dnia profesor czytał w oryginale „Braci Karamazow” i – niezadowolony z
istniejących przekładów – zaproponował mi, że przetłumaczy powieść na potrzeby
inscenizacji. Z ośmiuset stron wybrałem dwieście pięćdziesiąt. Wodziński
przełożył je, a ja okroiłem tekst do stu stron.
Czym się Pan kierował dokonując tak radykalnej
operacji na arcydziele Dostojewskiego?
Przede
wszystkim chciałem ocalić istotne dialogi i historię Dymitra. Poza tym po
lekturze książki Cezarego Wodzińskiego „Trans, Dostojewski, czyli o
filozofowaniu siekierą”, w której stworzył tezę, że Rosja jest pogrążona w
transie, że jest światem jurodiwych – świętych szaleńców, wiedziałem, że
inscenizacja „Braci Karamazow” musi być oparta na ruchu i na transie, bo
szaleństwo porusza ten świat.
Dostojewski stawia w swojej
twórczości pytania fundamentalne: o istnienie Boga i o istnienie zła, o relacje
miłości i nienawiści. Które z nich były dla Pana najważniejsze?
Wszystkie są
jednakowo ważne. Właściwie nierozerwalne. Bez wątku miłosnego, bez pytań
zasadniczych, fundamentalnych nie byłoby „Braci Karamazow”. One się poniekąd
dopełniają.
Dlaczego zmienił Pan i przeakcentował
zakończenie powieści i ostatnie słowo dał Iwanowi, a nie Aloszy?
Jest to
mowa, którą wygłosił bohater w sądzie podczas rozprawy, w której o ojcobójstwo
oskarżono niesłusznie Dymitra. Iwan postrzega to wszystko jako głupotę i absurd.
Jest on też tym bohaterem, którego wyposażyłem w świadomość zbrodni, które się
dokonały w XX w. To rodzaj
nadwrażliwości, która wyraża się halucynacjami i bólem głowy jako reakcją na
nacierające obrazy niewinnego cierpienia. Iwanow buntuje się i krzyczy, bo
czuje się wobec tego bezradny. Tak jak niejednokrotnie bezradny czuje się współczesny
człowiek.
Jak powstawał kształt sceniczny
spektaklu – czarny kub na okrągłym ruchomym podeście – odwieczne theatrum
mundi?
Kształt
sceniczny spektaklu wynika właściwie z jego koncepcji. Jest to świat w
nieustannym pędzie, a motorem tego pędu jest ludzkie szaleństwo. Dymitr szaleje
z miłości i z zazdrości o Gruszę i jego emocje wprawiają ten świat w ruch. Ale
nie tylko on. Ciągle obserwujemy, jak bohaterowie zmieniają miejsca, jak Alosza
biega, aby coś naprawić, wyjaśnić, zmienić. Także inni bohaterowie. Pokoje –
małe „światy” bohaterów - wirują przed nami, skutkiem czego to, co było
pierwszoplanowe, staje się bardziej odległe i odwrotnie. Jednak cały ten świat
jest nieustannie obecny i wszystkie postaci są na scenie jednocześnie, podglądając
się wzajemnie, mówiąc i myśląc o sobie.
Jakim kluczem posłużył się Pan
kompletując obsadę i w konsekwencji – tworząc koncepcje poszczególnych postaci?
Nie było
jednego klucza. Przyglądałem się aktorom podczas wielogodzinnych prób czytanych
w wynajętym do tego warszawskim mieszkaniu. Często obsadzałem aktorów wbrew
tzw. warunkom, aby uniknąć schematyzacji postaci. Bohaterowie Dostojewskiego są
niejednoznaczni. To bardzo złożone wielowymiarowe osobowości, dzięki którym
można nazwać powieści Dostojewskiego, posługując się określeniem Bachtina, jako polifoniczne. Innymi słowy, szukałem
osobowości.
W jednym z wywiadów powiedział Pan: Ciągle czegoś szukam – z rozpaczy. Czy
sztuka daje Panu to, czego Pan szuka?
Może to
zabrzmi patetycznie, ale dzięki sztuce
żyję. Bycie w teatrze jest dla mnie życiodajne. Jest w tym egzystencjalne
drżenie i egzystencjalna rozpacz. Ale jest również poszukiwanie u największych.
Żyję tym, ale nie uciekam od
rzeczywistości. Sztuka – teatr, literatura – pozwala mi ją lepiej
zrozumieć. Co więcej, dla mnie literatura jest skroplonym zapisem życia. Jest także w sztuce moc – moc zadawania
pytań. Chciałbym, abyśmy mieli tę moc stawiania pytań, na które nie ma
odpowiedzi. Trochę się boję świata bez tych pytań…
Dziękuję za rozmowę.
Wywiad ukazał się na portali PIK Wrocław w 2013 r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz