poniedziałek, 20 listopada 2017

3 American Film Festival: Dyskretny urok przypowieści

Filmy pierwszego dnia Festiwalu ułożyły mi się we wzór przypowieści. Pierwszy z nich był dokumentem opowiadającym dzieje upadku miasta Cairo.



Cairo – miasto zbyt silne, by umrzeć („W objęciach rzek”)

Pierwszy, nie licząc filmów inauguracyjnych, dzień festiwalu zaczęłam od obejrzenia bardzo interesującego dokumentu zatytułowanego „W objęciach rzek” w reżyserii Jacoba Cartwrighta i Nicka Jordana. Być może właśnie fakt, że dokumentaliści są Brytyjczykami, wpłynął na kształt tej historii pewnego miasta w USA – refleksyjnego obrazu o cechach przypowieści. Opowieść o Cairo staje się dzięki temu parabolą miasta jako takiego i w tym znaczeniu jest interesująca dla widza pod każdą szerokością geograficzną.
Cairo jest miastem położonym w ramionach dwóch rzek: Missisipi i Ohio, z których jedna jest spokojna, a druga gwałtowna i groźna. Czyż to stwierdzenie na początku filmowej narracji nie daje do myślenia?


kadr z filmu
Dowiadujemy się także, że nazwa miasta pochodzi od egipskiego Kairu, ponieważ położenie tego miejsca takie właśnie wywoływało skojarzenia. Swoje powstanie w 1858 roku miasto zawdzięcza Cairo City & Canal Company Podczas wojny secesyjnej Kair był strategicznie ważną bazą dostaw i centrum szkoleniowym dla armii. Przez kilka miesięcy, zarówno General Grant i admirał Foote miał siedzibę w mieście. Miasto wzbogaciło się dzięki temu, że rzekami pływały parowce i była to wówczas jedyna i zarazem tania forma transportu. Później Kair stał się również ważnym ośrodkiem transportu kolejowego. Napływali osadnicy z Południa i miasto bogaciło się. Powstawały piękne rezydencje, jak choćby słynna Magnolia. Jednocześnie – jak się dowiadujemy – postrzegano to miasto jako martwe. Tak pisał o nim w połowie XIX w. Karol Dickens.

Czyż nie kojarzy się to z Wenecją? Z czasem, wskutek napływu czarnej biedoty z Południa, zaczęły się poważne konflikty na tle rasowym: zbrodnie, lincze, podpalenia… Miasto zaczęło podupadać. Liczni narratorzy tego filmu – mieszkańcy i świadkowie wydarzeń opowiadają swoje wersje tej historii, która układa się w pełen dramatyzmu mozaikowy fresk. Obrazy dawnej świetności, którą poznajemy nie tylko dzięki wspomnieniom, ale także archiwalnym filmom, zdjęciom, piosenkom (o Cairo układano pieśni!) przeplatają się z melancholijną teraźniejszością: opustoszałe, niszczejące domy, nadpalone gruzy, puste ulice, które niegdyś tętniły życiem… Słuchamy pełnych wiary deklaracji obecnych mieszkańców, że kochają swoje miasto, że go nie opuszczą, że się modlą o cud, a jednocześnie panuje przekonanie, że nic się już nie da zrobić. Próby animowania w miasteczku życia kulturalnego spełzły na niczym. Ludzie żyją z zapomóg i pozostają bierni. Kto ma jeszcze energię, wyjeżdża.
Dodajmy, że od pierwszych kadrów dokument ten ma znakomite zdjęcia – kadry nie tylko dokumentalne, ale piękne i malarskie, często symboliczne w swej wymowie (reżyserzy są jednocześnie operatorami). Znakomity film, który koniecznie trzeba zobaczyć, bo jest to uczta dla oczu i pożywka dla umysłu.


Arkadia, kadr z filmu

„Arkadia” – film o dorastaniu


Film Olivii Silver  nawiązuje wprawdzie do gatunku filmów drogi, ale jego subtelnie tkana narracja (chciałoby się rzec: kobiecą ręką) sprawia, że opowiadana historia staje się rodzajem poetyckiej przypowieści o dorastaniu. Główną bohaterką „Arkadii” jest 12-letnia Greta, która wraz z ojcem i rodzeństwem wyrusza do Kalifornii, gdzie ojciec dostał pracę. Dzieci nie są zadowolone z tej dramatycznej zmiany. Muszą opuścić znajomych, przyjaciół, a nawet zostawić psa i ruszyć w nieznane. Toteż ojciec próbuje osłodzić im te chwile opowiadając o podróży do Wielkiego Kanionu – miejsca nieskażonego przez cywilizację, będącego symbolem tytułowej Arkadii. Podróż przebiega jednak dość dramatycznie, przede wszystkim dlatego, że Greta tęskni za matką i podejrzewa, że ojciec despotycznie narzucił rodzinie ten wyjazd. Napotkani ludzie, rozmowy ojca z dziećmi i rodzeństwa między sobą ujawniają smutną prawdę. Ostatecznie cel podróży – owa Arkadia okazuje się zupełnie inna od wyobrażeń. Greta jednak dojrzewa i zmienia się jej stosunek do ojca. Gniew i bunt ustępują miejsca akceptacji. Zaczyna go lepiej rozumieć. Uderza też silna więź między rodzeństwem, która pomaga przetrwać najgorsze chwile.
„Arkadia” jest filmem mądrze opowiedzianym, prawdziwym i poruszającym.



„Mistrz”, czyli przypowieść o tym jak stwarzamy bogów


Philip Seymour Hoffman jako Mistrz


Wyznam, że spodziewałam się więcej po filmie, który uznano za jeden z ważniejszych na tegorocznym AFF. Film długi i ciężki w odbiorze, wymagający od widza cierpliwości. Jeden z tych, którego nie zechcemy oglądać po raz drugi.

Mistrz” w reżyserii Paula Thomasa Andersona wywoływał skojarzenia z polskim romantyzmem i postacią mistrza Towiańskiego, którego sylwetkę tak znakomicie wykreował Georgy Spiró w swoich „Mesjaszach”. Jednak Freddie Quell tylko do pewnego momentu przypomina Rama z „Mesjaszy”. Żyjący w swoim świecie, wyobcowany i zagubiony bohater trafia do sjentologicznej sekty, której przewodzi Lancaster Dodd, człowiek z pozoru serdeczny, bezpośredni, który jako jedyny nie odrzuca naszego bohatera, ale sprawia, że – może po raz pierwszy w życiu – czuje się on kochany i potrzebny.

Mistrz stosuje hipnozę, dzięki której jego wyznawcy widzą w nim uzdrowiciela i guru. Chociaż opowiada nawiedzone głupoty, które łatwo obalić zadając racjonalne pytania. Kiedy jednak ktoś takie zadaje, może zostać zniszczony. Bo mistrz nie zawsze jest łagodny, uduchowiony i ciepły. Bywa też okrutny i despotyczny.

Joaquin Phoenix jako Freddie Quell

Kiedy jednak wydaje się nam, że Freddie Quell, wyleczony przez niego z alkoholizmu i napadów agresji, pozostanie na zawsze pod jego wpływem, zaskakująco dla wszystkich opuszcza on sektę i powraca do swojej ukochanej. Niestety, za późno. Ponowne spotkanie z mistrzem następuje po dłuższym upływie czasu. Quell pojawia się w siedzibie mistrza w Wielkiej Brytanii, by skonstatować, że sekta rozrosła się i wzbogaciła niebywale. Mistrz mówi mu wtedy znamienne słowa, że każdy człowiek potrzebuje mistrza (czytaj: boga), któremu mógłby zawierzyć swoje życie. tylko taka relacja ma uzdrawiający charakter. W przeciwnym razie człowiek pozostaje samotny i nieszczęśliwy. Quell jednak odchodzi – wybiera swoją kosmiczną samotność (czytaj: wolność). 

Ostatnia scena jest rodzajem klamry: ponownie widzimy bohatera na plaży przy ulepionej z piasku kobiecie (czyżby to była prześmiewcza aluzja do stworzenia kobiety w Biblii?). Leży obok niej samotnie, a my nie mamy wątpliwości, że mimo upływu czasu i procesu „uzdrawiania”, nie zmienił się ani na jotę. Pozostał tym samym samotnym i wyobcowanym człowiekiem. W mojej interpretacji opowieść o mistrzu również ma cechy paraboli: mówi o samotności człowieka w świecie bez Boga i o tym, że z tęsknoty za transcendencją człowiek chętnie chroni się w opiekuńczych ramionach różnych „mistrzów”. Dodam, że imiona bohaterów są znaczące: „Quell” oznacza „stłumić”, „zniszczyć”, „pokonać”, synonimami słowa „Dodd” są: „współczujący”, „spokojny”, „ludzki”.

Zdjęcia organizatorów AFF

Artykuł ukazał się na portalu PIK Wrocław 15 listopada 2012 roku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

XXXIII Festiwal „Maj z Muzyką Dawną” /zapowiedź, program/

Międzynarodowy Festiwal „Maj z Muzyką Dawną” to jedyne wydarzenie kulturalne w zachodniej Polsce, którego głównym celem jest promocja muzyki...

Popularne posty