„Blue Jasmine” Woody Allena zaskakuje
zarówno swoją dramaturgią, jak i problematyką.
To prawdziwy dramat, choć niepozbawiony subtelnego humoru.
Cate Blanchett w filmie Blue Jasmine |
Tytuł filmu
można by spolszczyć jako „Blues Jasmine”, ponieważ ścieżkę dźwiękową wypełniają
bluesy z lat 20. i 30., śpiewane w
klasycznym stylu, jaki znamy z wykonań chociażby Bessie Smith. Muzyka nadaje
filmowi dodatkowy wymiar, pokazując historię bohaterki w szerszym niż współczesny
kontekście odniesień. Ponadto muzycznym leitmotivem jest słynny standard jazzowy
„Blue Moon”, skomponowany przez Richarda Rodgersa ze słowami Lorenza Harta w
1933 r., do którego bohaterka obsesyjnie powraca, a który de facto istnieje
tylko w jej wyobraźni, nie słyszymy go. W języku angielskim „once in a blue
Moon”(„raz na niebieski księżyc”) oznacza coś niezwykle rzadkiego.
Przy czym „blue”
znaczy nie tylko „niebieski”, ale również „smutny” i Allen tę grę słów również
wykorzystuje. Również w odniesieniu do tytułu filmu – „Blue Jasmine”.
Cate Blanchett w filmie Blue Jasmine
Już sama
ekspozycja jest bardzo smakowita i w stylu Woody Allena: Jasmine podczas
podróży samolotem zalewa swoją sąsiadkę potokiem słów, opowiadając o sobie i
swoim małżeństwie z bogatym biznesmenem Halem (Alec Baldwin). Ta słucha jej z
uśmiechem i zrozumieniem, jakby znały się od lat, po czym kiedy się rozstają,
starsza pani powie do swego męża, że nie wie, co to za kobieta i że mówiła coś
do siebie. W ostatniej scenie Jasmine siada na ławce obok czytającej gazetę zażywnej
kobiety i rzeczywiście mówi wyłącznie do siebie, nie zwracając uwagi na
otoczenie; samotna, pogrążona we własnych myślach i wyobrażeniach, neurotyczna.
O ile jednak pierwsza scena jest w gruncie rzeczy zabawna (wszyscy bowiem mamy
takie doświadczenia), o tyle ostatnia jest przygnębiająca.
Główna
bohaterka przyjeżdża do swojej przyrodniej siostry Ginger (Sally Hawkins),
ponieważ mąż został aresztowany za nieuczciwe interesy, których ona sama padła
ofiarą i teraz próbuje schronić się, aby przemyśleć, co ma dalej robić ze swoim
życiem. W miarę jednak jak – w rozwijających się retrospekcjach – poznajemy
prawdę o niej i jej relacjach z mężem oraz jego synem, zaczynamy dostrzegać w
niej kogoś zupełnie innego. Począwszy od imienia (bohaterka zmieniła Jeanette
na Jasmine), poprzez zachowanie i relacje z ludźmi. Dostrzegamy mianowicie w
jej postaci nieustanną kreację, wystylizowaną pozę: kobiety rozpieszczanej
przez bogatego męża – biznesmena, obracającej się w elitarnym towarzystwie,
doskonale ubranej, zadbanej, opanowanej. Tymczasem za tą maską skrywa się
neurotyczka, alkoholiczka, lekomanka, osoba, która nikogo nie kocha i którą
łączą z ludźmi jedynie pozorne relacje. Rzekomo kochający mąż notorycznie ją zdradza, syn bierze narkotyki,
aż w końcu cały ten misterny układ sypie się jak domek z kart. Kobieta próbuje
odciąć się od swojej przeszłości, ale ta i tak powiela dawne schematy. Nie
potrafi funkcjonować inaczej jak tylko jako żona bogatego i ustosunkowanego
męża.
Siostra Ginger jest jej przeciwieństwem: zanurzona w zwykłym życiu,
ciężko pracuje i zazdrości siostrze jej klasy i ambicji bycia kimś. Ostatecznie
jednak – w przeciwieństwie do Jasmine - ma prawdziwe życie, dzieci i
kochającego (na swój sposób) partnera, nawet jeśli chłopcy są grubi i
hałaśliwi, a kochanek prymitywny.
Cate Blanchett w filmie Blue Jasmine |
Film Woody
Allena można interpretować na różne sposoby, co dowodzi, jaki w nim tkwi
potencjał. To nie tylko kameralny dramat psychologiczny, którego bohaterką jest
tytułowa Jasmine. W tym znaczeniu reżyser pokazuje klęskę pewnego
amerykańskiego mitu, którego jest ona uosobieniem. Ta „lepsza córka” swoich
przybranych rodziców, „z dobrymi genami”, która całe życie aspiruje do bycia
kimś i osiąga sukces, ponosi w istocie klęskę. Okazuje się bowiem, że to tylko
blichtr, za którym skrywa się nicość, samotność, uzależnienie od leków i
alkoholu.
Jasmine
Woody Allena przypomina nieco Blanche DuBois z „Tramwaju zwanego pożądaniem”
Tennesie Williamsa, w reżyserii Elia Kazana, podobnie jak Ginger przypomina
Stellę, a Chili - Kowalskiego. Sądzę, że
nie są to przypadkowe nawiązania. Współczesne kino, a filmy Woody Allena w
szczególności, świadomie żywią się konwencjami i tematami z przeszłości. Tak
jest i w tym przypadku. Ameryka Woody Allena A.D. 2013 niewiele różni się od
tamtej z lat 50. ub. wieku.
Oglądając film Woody Allena zastanawiałam się, czy możliwy jest film Allena bez
niego w roli głównej. I doszłam do wniosku, że nie, że w postaci głównej
bohaterki zawarł on także pewne elementy własnego życia. Jeśli pamiętamy Allena
z filmu „Wild Man Blues”, to taka interpretacja staje się do pewnego stopnia
zasadna. Bo Woody Allen naprawdę nazywa się Allan Stewart Konigsberg, bo jest
neurotyczny, gadatliwy, doświadczył dramatu rozstania z kolejnymi kobietami, w
tym – w atmosferze skandalu z Mią Farrow. Mimo sukcesów, ma poczucie, jak
bardzo ulotna jest sława i że zawód, który wykonuje, nie ma w sobie solidności
zawodu aptekarza lub kogoś podobnego (o czym marzyli dla niego jego rodzice). Postać
Jasmine jest dla niego kimś takim jak kreacje Liv Ullman w filmach Ingmara
Bergmana – rodzajem maski, za którą skrywa się sam reżyser. Cate Blanchett
stworzyła równie bogatą, pełną sprzeczności postać jak jej szwedzka koleżanka, co
podkreślają częste, bliskie plany i długie ujęcia. Jednakże zarówno narracja,
jak też współtworząca ją muzyka tworzą opowieść, która mogłaby się przydarzyć
tylko w Ameryce Woody Allena.
Recenzja ukazała się na portalu PIK Wrocław..
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz