wtorek, 6 października 2020

Małgorzata Maćkowiak: Dociekam wszystkiego za pomocą malarstwa /wywiad/

Rozmawiam z Małgorzatą Maćkowiak – artystką-malarką, której prace są poszukiwaniem źródeł własnej twórczości, a także sposobem zadawania pytań o sens i początek. Artystka opowiada o swojej drodze twórczej, źródłach inspiracji oraz o magicznej podróży na... koniec świata.

Małgorzata Maćkowiak, fot. z archiwum artystki

Barbara Lekarczyk-Cisek: Zanim "zagrała" Pani w trio na wystawie "Mity, symbole, abstrakcje", przeszła dość długą drogę, pobierając najpierw lekcje kompozycji i rysunku  u swojego ojca, a potem malarstwa w pracowni Telemacha Pilitsidisa, wreszcie trafiła Pani do pracowni malarzy na wrocławskiej ASP. Mimo to jako przedmiot studiów wybrała Pani architekturę, nie malarstwo. Czy pamięta Pani, kiedy odkryła w sobie malarkę? 

Małgorzata Maćkowiak:  Zawsze chciałam malować! Mój ojciec był architektem i marzył, abym poszła w jego ślady. Wybrałam więc Architekturę Wnętrz na wrocławskiej ASP, ale już po I roku sugerowano mi, żebym się przeniosła na malarstwo (sądzę, że to za sprawą koszmarnie wykonanych  planszy z przedmiotów projektowych :-) ). Postanowiłam jednak kontynuować studia na tym kierunku i jednocześnie malować. Przełom nastąpił podczas studenckiego pleneru, kiedy zaliczaliśmy II rok. Któregoś dnia poszłam do lasu i namalowałam niebieski pejzaż, który niespodziewanie wzbudził zainteresowanie naszego asystenta. To był jeden z takich momentów,  który utwierdził mnie w przekonaniu, że mogę malować. Zostałam jednak do końca na Wydziale Architektury Wnętrz, co z perspektywy czasu uważam za dobrą decyzję, bo te studia dały mi umiejętności warsztatowe (w końcu nauczyłam się robić te plansze!)  i nauczyły dyscypliny kompozycyjnej. 

Sztuki malarskiej natomiast uczyłam się w pracowni  pani prof. Wandy Gołkowskiej, której twórczość bardzo mi odpowiadała. Potem trafiłam do prof. Leszka Mickosia, a na końcu do pracowni prof. Mariana Wołczuka. Uczyłam się od nich wszystkich, w związku z tym uniknęłam piętna pracowni mistrza. A kiedy zrobiłam dyplom z architektury wnętrz i zaprezentowałam  obok prac projektowych kilka obrazów z malarskiego aneksu, to wszyscy stanęli właśnie przed nimi (śmiech). 

Małgorzata Maćkowiak, Color curatio, akryl na płótnie, 110x110 cm, 2020

Widzowie dali więc Pani najwyższą ocenę z malarstwa (śmiech). Pierwszą wystawę miała Pani jednak w Niemczech,  w jednej z galerii we Frankfurcie. Jak do tego doszło?

To był zbieg różnych okoliczności. Na początku lat 90. wróciłam po studiach do Głogowa – miasta moich narodzin. W tym czasie głogowskie muzeum wraz ze Stowarzyszeniem Artystów z Esslingen i Ministerstwem Spraw Zagranicznych RFN (wtedy zachodnie Niemcy) przygotowywały retrospektywę niemieckiej artystki, byłej głogowianki – Gerdy Wasmuth-Pohley oraz wystawę „Artyści z Głogowa”, w której wzięłam udział. Wydano przy tej okazji piękny katalog, do którego trafiła także moja praca To był 1992 rok, w Głogowie była przyznawana Nagroda Literacka im. Andreasa Gryphiusa – wielkie święto kultury w moim mieście. Jakiś czas później poznałam Manfreda Neumanna, artystę z Frankfurtu nad Odrą, prezesa Frankfurter Kunstverein, który zaproponował mi  (i koleżance Julii Dubec) zrobienie wystawy w Galerie B. A że we Frankfurcie zamieszkał wtedy niemiecko-polski historyk sztuki,  dr Andreas Billert, wybitny specjalista w dziedzinie rewitalizacji obszarów miejskich, namówiono go, aby wygłosił mowę podczas wernisażu naszej wystawy. Spędziliśmy poranek na piciu kawy, rozmowach i montażu wystawy,  a wieczorem Andrzej wygłosił piękną laudację o naszej twórczości. Przy tej okazji dowiedziałam się wiele o własnym malarstwie, bo ja wtedy większość rzeczy tworzyłam nieświadomie, intuicyjnie i spontanicznie. Ale ten tekst był impulsem, który  zaowocował bardziej świadomym i analitycznym myśleniem o tym, co maluję i jak tworzę. Spotkanie z Andreasem Billertem było bardzo inspirujące i stało się  zachętą do tych intelektualnych rozważań.  Mam potrzebę rozumienia i analizowania  moich artystycznych wyborów, poszukuję sensów i jakkolwiek pierwszy impuls jest intuicyjny, to dalszy rozwój dzieła czy cyklu prac zależy od intelektualnej analizy i zazwyczaj odbywa post factum.  

Zapytałam kiedyś wrocławskiego malarza Lva Sterna, (który jest z zawodu architektem i malować zaczął dość późno) o inspiracje. W odpowiedzi usłyszałam, że ma tysiące pomysłów, które notuje w zeszytach, ale nie jest ich w stanie wszystkich zrealizować. Czy Pani również nie może się opędzić od pomysłów i skąd je Pani czerpie?

Ja także mam mnóstwo notatników, zeszytów z podróży i szkiców. Pracownia jest zawalona notatkami, ścinkami papierów, wycinkami z gazet i rysunkami. Tym, co stanowi część autoinspiracji i co w pewnym momencie staje się „zaczynem” procesu twórczego. Kiedy prowadzę rozmowy telefoniczne (a rozmawiam dużo), zawsze coś w tym czasie rysuję, bazgrzę... Przychodzą wtedy do mnie pomysły,  które czasami realizuję. Jednak większość tych notatek pozostaje w szkicownikach. Moje obrazy rządzą się własnymi prawami. Nawet kiedy mam wstępny szkic, pomysł czy zamysł kompozycyjny, to i tak w trakcie malowania obraz ewoluuje. Nakładam warstwy koloru, przemalowuję, zmieniam… Bywa, że żałuję tego, co zamalowane, ale cóż... Z doświadczenia wiem, że im więcej maluję, tym więcej mam pomysłów. To tak jak u Kubusia Puchatka: „im bardziej pada śnieg, tym bardziej sypie śnieg”.  Zdarzają się też momenty ciszy twórczej, blokady. Zaglądam wtedy do notatek i zastanawiam się, czy czegoś nie  „ściągnąć” od siebie. Aby przełamać twórczą blokadę, wykonuję ćwiczenia polegające na malowaniu form, które już znam.  Jestem wtedy jak pianista,  który ćwiczy palce, aby nie wyjść z wprawy. 

Skąd czerpię pomysły, czym się inspiruję? Inspiracje są jak zdarzenia losowe, ich wpływ nie jest więc zawsze sprawą świadomego wyboru. Stąd moje przekonanie, że inspiracją może być wszystko: jakiś przypadkowy układ barw i kształtów, muzyka, opowieść o tym, jak powstaje fala czy zdanie przeczytane w gazecie w poczekalni u dentysty. Inspirująca bywa rozmowa, sztuka i życie. Mam wrażenie, że źródło z pomysłami jest niewyczerpane, czasami jednak jest problem z ich odkrywaniem. Trzeba się nastroić, włączyć odbiór i wyłączyć autocenzora, czyli dać sobie pozwolenie na pomyłki i podjąć ryzyko tworzenia. 

Małgorzata Maćkowiak, Gry i szarady niebieskie, akryl na płótnie, 100x70 cm, 2020

Proszę opowiedzieć o obrazach prezentowanych na wystawie, chylić rąbka tajemnicy - jak powstawały, dlaczego użyła Pani takich, a nie innych barw, figur geometrycznych, skąd tak mocna obecność pisma – tajemniczych hieroglifów, które współistnieją z obrazami?

Obrazy z hieroglifami i znakami pojawiły się już na początku mojej drogi twórczej.  A pismo zaczęło się od tego, że przez kilka lat korespondowałam z pewnym artystą. Oboje nie tylko pisaliśmy, ale również rysowaliśmy w tych listach.  On pierwszy wypełniał swoje obrazy pismem, ja – przyglądając się temu – także zaczęłam łączyć rysunek z tekstem. Słowa przenikały do rysunków – taki rodzaj rozmowy. 

Wcześniej jednak pojawiła się na obrazach litera „A”, która była i jest dla mnie takim osobistym znakiem początku i odrodzenia.  Kiedy po długiej chorobie i operacji  usłyszałam od lekarza polecenie: „Proszę powiedzieć „A”, wówczas tak symbolicznie, od dźwięku tej właśnie litery zaczęłam jakby nowy etap życia.  

Małgorzata Maćkowiak, z serii Kwadrat magiczny, akryl na płycie, 30x30 cm, 2018

Jednocześnie, ucząc kompozycji, trafiłam na genialną książkę Adriana Frutigera „Człowiek i jego znaki”. Jej lektura pozwoliła mi zrozumieć morfologię wielu znaków używanych przeze mnie w obrazach, bo już dużo wcześniej, jak wspomniałam, w latach 90-tych zapełniałam  moje płótna tajemniczymi hieroglifami i znakami. Pisanie na obrazach było początkowo fragmentaryczne, zajmowało niewielkie przestrzenie płócien. W końcu zaczęłam „pisać” obrazy. Interesuje mnie transformacja litery – od obrazu, poprzez znak, do symbolu – tej  ostatecznej formy,  jaką ma dziś litera. Ta przemiana jest fascynująca z powodu obecności w niej geometrii i śladu ruchu ręki, a więc energii piszącego. Stąd bierze się pismo na moich obrazach. Funkcjonuje jako symbol informacji,  jako znak treści, ale nie sama treść. Używam pisma asemantycznego, czyli pozbawionego  informacji. Posiada ono głównie znaczenie emocjonalne i estetyczne, ale może mieć jasny sens kontekstualny. Poprzez wygląd, kształt, kolor, kompozycję i znaczenie symboliczne znaku może ewokować zrozumienie, znaczenie lub intuicje i przeczucia. To rodzaj bezgłośnego dialogu z widzem. Ta cisza znaczeniowa jest miejscem pozostawionym dla oglądającego – czytelnika, które  może wypełnić jego interpretacja. Jednak dopiero kiedy określiłam temat mojego doktoratu („Trans-formacja - geometria symbolu od osobistych inspiracji do ponadkulturowych znaczeń - imago mundi”, 2006 r.), przyszło jednocześnie spontaniczne pisanie na obrazach i intelektualne zgłębianie problemu pisma asemantycznego w sztuce wizualnej. Cykl obrazów „ Znak w przestrzeni pojęć”  to wizualne zwieńczenie tych rozważań. Na wystawie w Galerii Miejskiej prezentuję jeden z obrazów tego cyklu. 

Małgorzata Maćkowska, Znak w przestrzeni pojęć, olej na płótnie, 
fot. Barbara Lekarczyk-Cisek

Oprócz owych tajemniczych hieroglifów, na Pani obrazach pojawiają się licznie figury geometryczne. Czy to taka próba uporządkowania świata, czy może raczej budowanie własnego?

Figury geometryczne dominują na prezentowanym na wystawie cyklu obrazów z ostatnich lat, zatytułowanym „Kwadrat magiczny”. To prace, które przedstawiają różne obiekty na kwadratowej płaszczyźnie podzielonej na dziewięć pól. Podział ten inspirowany jest matematycznym kwadratem magicznym, w którym w poszczególnych polach, w określonym porządku, wpisywane są liczby. Ja jednak zamiast liczb wstawiam w te pola realistyczne elementy – oko, księżyc, liść, słońce, gwiazdy, ptaki, anioły, figurę Buddy i figury geometryczne, litery i postaci. Tworzę zbiory elementów i szukam łączących je związków. Obrazy te są malarskim przetworzeniem notatek ze szkicowników, które zawsze towarzyszą mi w podróżach. Wplatam realistyczne elementy w malarską tkankę abstrakcyjnych obrazów.  W takich momentach nie interesują mnie normy i granice konwencji malarskich ani fakt, że maluję obrazy abstrakcyjne. Jednocześnie te przedstawiające elementy, jakby „wycięte” ze swojego realistycznego kontekstu, stają się znakami i tropami w konstruowanej przeze mnie mapie wspomnień.

Na Pani obrazach zaprezentowanych na wystawie dominują różne odcienie niebieskiego. Jak wygląda w Pani twórczości pogoń za kolorem?

Kolorystyka obrazów wynika z mojej wrażliwości na światło i potrzeby wyrażania emocji za pomocą koloru. Ostatnio rzeczywiście dominują błękity. Jednak jakieś 10 lat temu były ciemne brązy, czernie i różne odcienie różowego. Wybory kolorystyczne są bardzo intuicyjne i osobiste. Kod kolorystyczny jest chyba najbardziej intymnym i jednocześnie najbardziej bezpośrednim przekazem malarskim.  Od roku stoją w pracowni niedokończone obrazy w czerwieniach. I nie umiem ich skończyć :-), czekają na właściwy czas.

Małgorzata Maćkowska, Genesis,
fot. Barbara Lekarczyk-Cisek

Jednym z ważniejszych cykli Pani obrazów jest „Genesis” – początek świata czy może Pani świata?

To rzeczywiście ważny dla mnie cykl, w którym wykorzystuję tekst biblijny, fragmenty księgi Genesis, ale także cytat z książki K. Darwina  „O pochodzeniu gatunków”. Po raz pierwszy pojawia się tekst – cytat, nie ma umownych liter, szyfru i udawania pisma. Posługuję się cytatami wyjaśniając ukryte w warstwie symboliczno - geometrycznej znaczenia. Tekst stanowi dopełnienie formy, będąc jednocześnie integralną częścią każdego z obrazów. Interpretację biblijnego tekstu wyrażam jednak w sposób symboliczny, używając figur geometrycznych: koła, kwadratu i trójkąta. Wybrałam podstawowe  figury geometryczne, aby  zobrazować początek jako coś niewyobrażalnie abstrakcyjnego: biblijne stworzenie świata czy wielki wybuch i inne kosmiczne historie, które mnie fascynują.   

To poszukiwanie początku często pojawia się w Pani malarstwie, jest jakby poszukiwaniem odpowiedzi na podstawowe pytanie za pomocą sztuki... Można by zaryzykować stwierdzenie, że dotyka Pani tematów filozoficznych.

Myślę, że w moim malarstwie dochodzą do głosu rozważania filozoficzne i cieszę się, że są zauważane przez widzów. Interesują mnie filozoficzne, psychologiczne i neurobiologiczne tezy dotyczące naszej świadomości, pamięci, uczuć i ekspresji twórczej. Jestem jednak taką intuicyjną filozofką, nauczyłam się zadawać sobie pytanie „dlaczego?”, ale  dociekam wszystkiego za pomocą malarstwa. Interesują mnie kosmogonie, mity i symbole obecne w różnych kulturach. Malarstwo jest dla mnie budowaniem własnej wizji harmonii i ładu w rzeczywistości, która często jest pełna chaosu i destrukcji. Stąd może konstrukcyjny ład moich kompozycji.  Wszędzie dostrzegam geometryczną, harmonijną podstawę – proste  znaki: koło, kwadrat, trójkąt, 

Nauczyłam się widzieć świat w perspektywie geometrii już w dzieciństwie –  lubiłam wrysowywać drzewa i trawę w projekty mojego taty. Studia na Architekturze Wnętrz tylko wzmocniły tę umiejętność. Punkt, linia, koło, kwadrat i trójkąt. Rzuty, przekroje, warstwy idei tworzące architekturę wyobraźni.  Wyobraźnia potrzebuje geometrii, żeby swobodnie budować w umyśle konstrukcje wspomnień i marzeń. Figury geometryczne są podstawą konstrukcji kompozycji większości moich obrazów, a jednocześnie  są dla mnie symbolami pozwalającymi przekazać ukryte za ich formą treści.


Z serii Kwadrat magiczny, akryl na płycie, 30x30 cm, 2018

W Pani obrazach pojawiają się także inne tematy, np. pejzaż...

Tak, malowałam go już wcześniej. Moje dyplomowe obrazy przypominały pejzaże, w ich abstrakcyjnej formie był jeszcze ślad linii horyzontu, ten symboliczny rozdział Nieba i Ziemi. Były bardzo ekspresyjne.  Był w tym, jak sądzę, duży wpływ malarstwa Telemacha Pilitsidisa. 

Podróże mnie inspirują. Wspomniałam o szkicownikach: rysunkach i notatkach, które  zawsze z podróży przywożę. „Ćwiczenia z uważności” czy "Droga do Bamfield" powstały w Kanadzie, gdzie mieszka mój mąż. Jestem mu niezmiernie wdzięczna za te inspirujące podróże. Otóż pejzaż kanadyjski, konkretnie Brytyjska Kolumbia i Vancouver Island, te otwarte przestrzenie i błękitne, czyste niebo, są tak obezwładniająco piękne, że po prostu nie mogłam tego nie namalować.  Seria "Droga do Bamfield" powstała  pod wpływem podróży statkiem, długą na ponad 100 km zatoką Alberni, z Port Alberni do Bamfield, małej osady położonej nad Barclay Sound. Każdy kilometr podróży przynosił nowe układy zasłaniających się wzajemnie wzgórz, chmur i wody. Kulisowa perspektywa gór, jak w teatrze,  odsłaniała i otwierała nowe przestrzenie. A każda z tych przestrzeni była jak gotowy do namalowania obraz. Zrobiłam setki zdjęć. To była prawdziwie magiczna podróż na koniec świata, z widokiem na bezkresny ocean. Ten kres świata jest interesujący nie tylko pod względem przyrodniczo-widokowym. W Bamfield odbywa się festiwal Music by The Sea, jest tam sala koncertowa, galeria sztuki… Taki kulturalny koniec świata. 

Małgorzata Maćkowiak, Droga do Bamfield, akryl na płycie, 2016,
fot. Barbara Lekarczyk-Cisek

Przypomina mi to poniekąd "Stroiciela Himalajów" - dokument, którego bohater wiezie fortepian do miejsca zupełnie dzikiego, gdzie dotrzeć jest niezwykle trudno, a co dopiero z takim instrumentem... A jednak udaje mu się to!

Muzyka w takiej  przestrzeni z pewnością  inaczej brzmi. W ogóle natura ma ogromny wpływ na sztukę, a szczególnie na malarstwo  Kiedyś, będąc na stypendium twórczym w Wielkiej Brytanii, pojechałam z przyjaciółmi do Kornwalii. Wszyscy napotkani tam artyści mówili, że po tym pobycie będę inaczej malować, bo tam jest zupełnie inne światło. Słyszałam też, że St. Ives to mekka dla malarzy. Nie wierzyłam, ale tak się stało! Powstały inne obrazy –  rozświetlone i jasne. Mam wrażenie, że są takie miejsca, gdzie kolor i  światło  mają szczególną moc i artyści muszą do nich pielgrzymować jak wierni do miejsc świętych. 

A zatem życzę wielu odkrywczych podróży, owocujących nowymi barwami i obrazami. Dziękuję za rozmowę.


Więcej obrazów Małgorzaty Maćkowiak znajdziecie TUTAJ.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Powrót Orfeusza - koncert pamięci Andrzeja Markowskiego w setną rocznicę urodzin w NFM /zapowiedź/

29 listopada o 19.00 Narodowe Forum Muzyki zaprasza na koncert NFM Filharmonii Wrocławskiej pod batutą maestra Jacka Kaspszyka, poświęcony p...

Popularne posty