czwartek, 26 sierpnia 2021

Joanna Gerigk: Teatr blisko życia /wywiad/

Rozmawiam z Joanną Gerigk, teatrologiem i reżyserką teatralną, o jej teatrze, który dotyka istotnych ludzkich spraw, nie unikając przy tym surrealistycznej, a nawet mistycznej strony egzystencji. Joanna opowiada o swoich poszukiwaniach teatralnych, podejściu Picassowskim do  formy, o kolekcjonowaniu nietypowych sytuacji i historii, a także o swoich odkryciach i fascynacjach. 

Joanna Gerigk podczas próby spektaklu "Café Panique", fot. T. Papuczys

Spektakl "Café Panique" w Pani reżyserii do tego stopnia zapadł mi w pamięć, że zapragnęłam dowiedzieć się, jaka była Pani droga do tego przedstawienia. Dlaczego i kiedy wybrała Pani teatr jako sposób opowiadania o świecie i o człowieku, a także o sobie?

Na samym początku było Studium Teatralne w Ciechanowie – coś na kształt wrocławskiej SKIBY. Program tego dwuletniego kursu opracowała pani, która ukończyła studia w Odessie. Robiliśmy tam wspaniałe rzeczy. To dzięki temu zapragnęłam robić teatr. A trafiłam tam przypadkiem, choć uważam, że przypadków nie ma. Początkowo sądziłam, że mam uzdolnienia plastyczne i że pójdę w tym kierunku. Manualne zajęcia zawsze mnie fascynowały i uspokajały. Do tej pory maluję, rysuję… Bardzo to lubię, ale w pewnym momencie potrzebuję wyjść do ludzi. Zrozumiałam, że teatr łączy wszystkie moje zainteresowania: pisanie, plastykę, a nawet muzykę, co okazało się stosunkowo niedawno. Jakieś półtora roku temu zaczęłam lekcje śpiewu i odkryłam, że słyszę i czuję muzykę – że to moja kolejna fascynacja (śmiech). 

Można powiedzieć, że teatr Panią pootwierał na różne dziedziny sztuki. To daje też większe szanse na autorskie przedstawienia.

Tak, na przykład Łososie w "Café Panique"  pojawiły się spontanicznie jeszcze na etapie tworzenia scenariusza, a scenograf Michał Dracz uznał, że to bardzo dobry pomysł. Były irracjonalne, ale intuicyjnie czułam, że muszą się znaleźć w przedstawieniu. Sceny te wprowadzały surrealizm, a nawet mistycyzm. Za każdym razem, kiedy Łososie z wielką gracją wchodziły na scenę, wzruszałam się... Otwarcie na eksperymentowanie jest moją wielką pasją od dawna. 

Podczas studiów na Wydziale Wiedzy o Teatrze w Warszawie prowadziłam jednocześnie zajęcia z młodzieżą, a później także z dorosłymi. Trwało to siedem lat, podczas których tworzyłam autorski teatr. Do dziś utrzymuję kontakty z uczestnikami tych spotkań. Wymyślaliśmy prawdziwe cuda, choć nie było na to żadnych środków. Wytrwałam tam tak długo dzięki wspaniałym relacjom z ludźmi, którzy dopingowali mnie do pracy i sami pragnęli coś robić. Mieliśmy nawet prawdziwy fan club składający się z rodziców, krewnych, znajomych, którzy oglądali wszystkie nasze sztuki. Zdarzało się nawet, że nie chcieli wyjść po spektaklu, tylko domagali się, abyśmy zagrali jeszcze raz. (śmiech) To był naprawdę żywy teatr! Kiedy poszłam na studia reżyserskie, dzięki wcześniejszym doświadczeniom doskonale wiedziałam, czego chcę. Byłam bardzo świadomym studentem i to pomogło mi dobrze wykorzystać studia. 

Scena ze spektaklu "Café Panique", fot. Natalia Kabanow 

Jak można się nauczyć reżyserii, jeśli nie w praktyce…

No właśnie.  W programie mieliśmy jedną obowiązkową asystenturę, a ja zrobiłam pięć. Uważam, że to było absolutne minimum. Miałam szczęście dostać się na asystenturę do Anny Augustynowicz, a poza tym do jednego z najlepszych teatrów w Pradze - Dejvicke Divadlo. Dużo dał mi kontakt z dyrektorem tego teatru, Miroslavem Krobotem, reżyserem, wykładowcą DAMU (Akademie Múzických Umění Divadelní Fakulta). W praskiej szkole teatralnej istnieje coś, co można określić giełdą projektów. Zaproponowałyśmy projekt spektaklu z koleżanką, która robiła dyplom ze scenografii, a mnie zaprosiła do współpracy. Gremium, które decyduje o przyznaniu pieniędzy, składa się z pedagogów i studentów. Udało się nam przekonać komisję do naszego przedsięwzięcia i otrzymałyśmy pieniądze na nasze przedstawienie. Miroslav Krobot zgodził się zostać moim pedagogiem prowadzącym, jego metoda pracy polegała głównie na zadawaniu mi pytań.

O czym był ten spektakl?

To było przedstawienie o strachu, a głównym elementem scenografii był wielki magiel. Gdybyśmy je zrobiły realistycznie, byłaby to tragedia rodzinna, ale chciałyśmy opowiedzieć o tym inaczej. W zasadzie spektakl był pretekstem do tego, aby dojść do pewnych rozwiązań formalnych, które pomogłyby nam uchwycić esencję problemu. Nazwałabym to znakami formalnymi relacji rodzinnych. Mnie się to kojarzy z podejściem Picassowskim. Malarz dochodzi do esencji na podstawie rysunku byka. Najpierw przedstawienie jest realistyczne, a w kolejnych fazach realizmu ubywa, aż wreszcie  pozostaje byk zarysowany kilkoma kreskami. To trudne, a zarazem fascynujące. 

Właśnie coś takiego zrobiliśmy w tym przedstawieniu. Pracę trochę komplikował fakt, że dopiero w tym czasie zaczęłam się uczyć czeskiego. Chodziłam przed południem na kurs dla początkujących, a po południu - dla zaawansowanych. Brałam też dodatkowe ćwiczenia, wprawiając w zdumienie moją lektorkę. (śmiech) Znajomość czeskiego była mi potrzebna do prowadzenia prób z Czechami, a to był rodzaj komunikacji na wyższym poziomie niż czysto informacyjny. Pracowaliśmy nad spektaklem przez cztery miesiące. I jakoś się dogadałam! Do praskiej szkoły teatralnej pojechałam na roczne stypendium, ale moja współpraca z praskim środowiskiem trwała wiele lat. 

W latach 80. ubiegłego wieku zdarzyło mi się uczestniczyć w próbach Eugeniusza Korina w Teatrze Polskim. Widziałam już jego wcześniejsze przedstawienia, m. in. wspaniały spektakl dyplomowy „Marata/Sade`a” Petera Weissa i ze zdumieniem patrzyłam, jak pracował z aktorami. Pokazywał im mianowicie, jak powinni zagrać, być może dlatego, że sam był aktorem i tak było prościej. Wtedy wydało mi się to pójściem na skróty, ale być może inaczej nie osiągnąłby takich efektów, jakie zwykł osiągać, w tak krótkim czasie. Czy Pani także ma takie ciągoty?

Przyznaję, że ciągnie mnie na scenę, na tym polega mój problem. Kiedyś aktorzy, z którymi pracowałam, zagrozili mi, że zamontują sztucznego pastucha (śmiech). Jestem kinestetykiem, więc muszę wejść, dotknąć, zobaczyć, poczuć i wtedy dopiero wiem, że coś jest możliwe. To trochę tak, jak w  teatrze formy. Kiedy wezmę jakiś obiekt do ręki, doświadczam i odkrywam jego możliwości. Nawet jeśli ktoś potem twierdzi, że czegoś się nie da wykonać, jestem w stanie pokazać, że jednak jest to możliwe. Czasami, kiedy siedzę na widowni i obserwuję próbę, to okazuje się, że dystans też jest potrzebny – dostrzegam to, czego nie widziałabym z bliska. Jednak momentami muszę wejść na scenę, żeby znaleźć rozwiązanie jakiegoś problemu. Cierpię na rodzaj nadekspresji i chociaż staram się nad tym panować, to w sytuacji, gdy mnie coś pasjonuje, tracę na tym kontrolę. Kiedy chodziłam na przedstawienia „Café Panique” i siadałam z boku widowni, obsługa delikatnie dała mi do zrozumienia, że rozpraszam widzów swoim zachowaniem. Taki już mam włoski temperament. Bardzo przeżywam każdy spektakl.

Wróćmy jednak do praskich przedstawień. Nie poprzestała Pani na jednym?

Nie, zrobiłam tam jeszcze trzy spektakle. Weszłam w kontakt z aktorami i założyliśmy stowarzyszenie Divadlo NoKakabus. W międzyczasie wróciłam do Wrocławia na studia reżyserskie, ale kiedy tylko mogłam, wyjeżdżałam do Pragi. Potem udało mi się załatwić wyjazd na praktykę, która odbywała się w Dejvickem Divadle, gdzie zrealizowałam dwa spektakle. Ostatni z nich wciąż jest grany: „Jak se dělá divadlo” („Jak się robi teatr”), na podstawie felietonu Karela Čapka, jednego z moich ulubionych autorów, bardzo mi bliskiego. To filozof, naprawdę mądry człowiek i na dodatek mający szerokie zainteresowania: teatr, filozofia, ogrodnictwo… A te jego słynne rozmowy z Masarykiem!  Felieton „Jak się robi teatr” został napisany z perspektywy autora, który cierpi, ponieważ reżyser zmienia jego tekst, aktorzy niczego nie rozumieją i w ogóle teatr nie funkcjonuje, wszystko się sypie. Pokazanie teatru od kuchni sprawiło nam wiele radości! Do dziś chętnie wracam myślami do tego spektaklu. 

"Jak się robi teatr", fot. z archiwum Joanny Gerogk

Po powrocie z Pragi robiła Pani również przedstawienia lalkowe…

Tak, ale nie wyłącznie. Zawsze staram się znaleźć dla tematu odpowiednią formę. Teatr lalek to nie tylko lalki, to cały ogromny, często niewykorzystany potencjał - to maska, przedmiot, lalka hybrydowa łączona z ciałem aktora itd. Na świecie powstają wspaniałe spektakle korzystające z formy dla ludzi w różnym wieku, podczas gdy w Polsce istnieje przekonanie, że teatr lalkowy jest adresowany tylko do dzieci.

Był jednak był we Wrocławskim Teatrze Lalek okres, kiedy wystawiano przedstawienia dla dorosłych, ze świetną scenografią Jadwigi Mydlarskiej-Kowal. Widziałam m. in. Proces, Gyubala Wahazara i Fausta...

Wiem i sądzę, że należałoby do tego powrócić. Była też taka scena w Poznaniu i w Krakowie… I nagle okazuje się, że musimy wszystko zaczynać od nowa… Myślę, że jest to wynikiem braku lub efektem niedobrej edukacji teatralnej w Polsce. Teatr lalek stał się niszą, w której nie jest łatwo realizować różnorodne przedstawienia. 

Teatr znajduje się obecnie w głębokim kryzysie, ale ludzie przecież tęsknią za dobrą sztuką…

Oczywiście! Sama mam wiele takich sygnałów od aktorów. Choć zabrzmi to może nieskromnie, ale staram się robić dobry, uczciwy teatr – dla widzów. Chcę mówić o - i dla ludzi. Jednocześnie szukam ciekawej formy dla pokazania zajmującego mnie tematu, aby zainteresować nim innych.  Może spektakl wywoła wzruszenie, refleksję, a może tylko kogoś rozbawi, ale będzie czymś żywym. Mnie interesuje żywy teatr, teatr blisko życia, a taki teatr można robić tylko z otwartymi ludźmi. Może stąd też bierze się potrzeba poszukiwania i eksperymentowania.
W 2016 roku zrobiłam w Teatrze im. Bogusławskiego w Kaliszu przedstawienie „Siostra i cień” – o umieraniu, a właściwie o tym, co się dzieje, gdy odchodzi ktoś bardzo bliski, w tym przypadku jedna z bliźniaczek. Pozostawia swoją obecność, którą staraliśmy się projektować na różne sposoby: obrys sylwetki funkcjonujący w projekcji, przez głos, cień… Jakiś czas po premierze rozmawiałam z Izą Wierzbicką, aktorką grającą w tym przedstawieniu. Opowiedziała, że spotkała kobietę, która była na tym spektaklu wraz ze swoją śmiertelnie chorą córką i gorąco dziękowała za to, co obie przeżyły… Spektakl dał im jakiś rodzaj ulgi i nadzieję.   

"Siostra i cień" - finał, fot. Bartek Warzecha

Udaje się Pani podejmować tematy dla każdego ważne, często trudne. Takim żywym teatrem był dla mnie także „Café Panique”. Jak powstawał?

We Wrocławskim Teatrze Pantomimy pracują wspaniali aktorzy. Udało mi się zrobić ten spektakl bez choreografa. Wyszłam z założenia, że mimowie są specjalistami od ruchu, a ja wiedziałam, czego chcę, więc wspólnie pracowaliśmy nad postaciami. Miałam scenariusz z opisanymi scenami. Bohaterów zaczerpnęłam z prozy Topora i włożyłam ich w różne sytuacje – mieli się spotykać, przenikać, zderzać ze sobą. Sprawdzaliśmy, jak dana postać się zachowuje, porusza, jaką ma energię. Nie chodziło mi o ustawianie gotowych schematów, ale o prawdziwy proces pracy nad rolą. Konfrontowaliśmy ze sobą te postaci i obserwowali ich zachowania. To jest trochę tak, jak w czeskim teatrze czy filmie, bo Czesi potrafią się śmiać z własnych problemów, co jest zarazem zabawne i tragiczne. W tym wypadku wyszliśmy od literatury, ale słowo nas nie obciążało, bo docieraliśmy w inny sposób do prawdy o człowieku.

„Café Panique” jest znakomitym, eksperymentalnym przedstawieniem, ale właściwie od początku robiła Pani rozmaite nietypowe eksperymenty, np. w pierwszym autorskim spektaklu we Wrocławskim Teatrze Lalek, który został zauważony: „Po sznurku”.

Rzeczywiście, spektakl okazał się być hitem, ale dla mnie istotne było to, że widziałam na widowni wzruszonych widzów. To był spektakl na troje aktorów, ważną rolę odgrywały w nim relacje międzyludzkie. Nie mogłabym pracować z aktorami, którzy są na mnie zamknięci, bo to jest zbyt trudne i nic ważnego nie udaje się osiągnąć. W tym spektaklu ta bliskość i zaufanie były szczególnie ważne, ponieważ scenariusz powstał na bazie tekstów Piotra Gęglawego, który jest podopiecznym Fundacji Pod Sukniami w Szczecinie, zajmującej się osobami niepełnosprawnymi. Piotr Gęglawy cierpi na zespół Downa i razem z Romkiem Zańko, który jest animatorem w dziedzinie literatury, tworzy różne, czasami przedziwne teksty. Będąc na asystenturze u Anny Augustynowicz w Teatrze Współczesnym w Szczecinie, miałam okazję je poznać dzięki aktorce Beacie Zygarlickiej. Zostały wydane w formie kalendarza, wraz z rysunkami Piotra na każdy dzień roku. Potrafił narysować wszystko, nawet bitwę pod Grunwaldem (śmiech). I wszystko wyglądało jak takie „rozjechane” słoneczko. A same historie..! Była tam np. opowieść o koniu, który jeździ windą, o papieżu, który na Dzień Dziecka chciał połknąć balon, ale mu pękł, przyszła Pani Ania i poradziła żeby połknął pizzę, ale mu nie dano i nie wiedział, co ma począć… Kompletnie przedziwne historie! 

"Po sznurku"

Zafascynowało mnie to, choć na początku nie miałam pojęcia, jak się za to zabrać. Pisząc scenariusz wiedziałam jednak, że w jego podstawie musi się znaleźć coś realistycznego, od czego można by było potem „odlecieć”. Była to historia starszego mężczyzny, pisarza, który obwarował się od prawdziwego życia i karmił się tylko tym, że jest pisarzem, przekonanym, że taka jest jego misja. Mieszkał w brudnym, oklejonym gazetami mieszkaniu, był zamknięty, agresywny w stosunku do każdego, kto próbował się do niego zbliżyć. Pewnego dnia, nie wiadomo jak, pojawia się Piotr, proponuje pisarzowi wspólną grę i całkowicie rozwala mu ten jego poukładany świat. Ostatecznie z pisarza wyłania się człowiek, który przejmuje inicjatywę w tworzeniu historyjek. Do tego materializuje się wymyślona przez Piotra pani Ania, która trzyma wszystko w ryzach. W spektaklu przewidziałam także interakcje z widzem. Kiedy pani Ania przytula pisarza, który już nie wie, o czym pisze i jest tym załamany, zachęca jednocześnie widzów do przytulenia. Czasami dzieci z widowni wchodziły na scenę, aby przytulić się do pani Ani. Kiedyś było ich prawie trzydzieścioro! Na koniec znika Piotr i pani Ania, ale pisarz jest już innym człowiekiem. Bawiliśmy się znakomicie na próbach, a potem równie dobrze bawili się widzowie. Kiedy graliśmy to przedstawienie na festiwalu w Wałbrzychu, to po spektaklu stała kolejka osób z gratulacjami, a niektórzy chcieli się tylko przytulić... Po raz pierwszy przeżyłam coś takiego! Na premierę przyjechał Piotr Gęglawy z połową swojej rodziny. Bardzo emocjonalnie reagował na spektakl, a na koniec wyszedł, dostał kwiaty i był niezmiernie szczęśliwy. To było spotkanie będące czymś więcej niż tylko teatrem. Znacznie później, na festiwalu Kontrapunkt w Szczecinie, spektakl został wyróżniony, a Piotr otrzymał specjalną nagrodę za swoje teksty.

Pani robi teatr nietypowy, nieoczywisty, a przy tym czerpiący inspirację z życia…

Tak, kolejne przedstawienia były albo inspirowane prawdziwymi wydarzeniami, albo autentyczną historią. 
W 2014 roku zrobiłam „Pocztówki z Karłowic” – na podstawie wspomnień ludzi, którzy w 1945 roku przyjechali do Wrocławia. Odwiedzałam ich, a oni opowiadali mi swoje historie. Na tej podstawie powstał scenariusz sztuki, którą zrealizowałam z trójką młodych aktorów  i wykorzystałam w nim stare przedmioty wypożyczone z legnickiego teatru. Spektakl zagraliśmy w bramie na placu Piłsudskiego. Reakcje mieszkańców były bardzo żywe. Przychodzili na każdy spektakl, z rodziną, wnukami... Spektakl trwał pięćdziesiąt minut, ale właściwie nigdy się na tym nie kończył, bo po nim zaczynały się długie rozmowy z widzami. 

"Pocztówki z Karłowic", fot. Marek Suś

Kiedyś zobaczyłam w czeskiej telewizji reportaż o człowieku, który zbudował samochód na panele solarne i objechał nim świat. Tak mnie zafascynował, że zrobiłam o nim spektakl zatytułowany „Solartaxi - samochód na słońce”, który był prezentowany w Teatrze Maska w Rzeszowie. Mało tego, postanowiliśmy się z nim skontaktować. Odpisał, że chętnie by przyjechał, ale będzie w tym czasie na konferencji promującej jego pojazd w Australii. Cieszył się jednak bardzo i gratulował nam pomysłu. W przypadku tego przedstawienia wyzwaniem było pokazanie w teatralnej formie zarówno podróży, jak i materializacji marzeń.

"Solartaxi", fot. materiały prasowe

W Teatrze Lalki i Aktora w Wałbrzychu w 2016 roku powstał spektakl, który był grany bardzo długo i nosił tytuł „Dobrze, że jesteś”. Dotykał trudnej przyjaźni między dwiema osobami. Zadanie, które sobie postawiłam tym razem, dotyczyło znalezienia sposobu na przemianę formy na oczach widza, np. torba podróżna zamieniała się w psa, parasol – w kurę.

"Dobrze, że jesteś", fot. TLiA/W. Łomża

Rok później zaproponowałam własną wersję mitu o Mandragorze w Teatrze Lalki i Aktora w Łomży. Cały spektakl był mocno osadzony w naturalnych materiałach, np. w drewnie, bo chciałam wykorzystać folklor kurpiowski – ze śpiewem białym na żywo i z towarzyszeniem liry korbowej. Lalki wykonane zostały z naturalnych elementów znalezionych w lesie.
Najbardziej eksperymentalny spektakl powstał na bazie krótkiej notatki z gazety i posiadał trzy alternatywne zakończenia, które wybierał widz.

"Mandragora", fot. Michał Dracz

Gdyby się jeszcze trochę cofnąć wstecz, to przypomnę, że w 2015 roku zrealizowała Pani w Jeleniogórskim Teatrze Animacji spektakl o zagadkowym tytule „Kot Zen, czyli o muzyce i ciszy w teatrze”…

Tak, to była część większego projektu edukacyjnego. Wybrałam tym razem temat muzyki i ciszy, bo już wtedy czułam, że z muzyką łączą mnie szczególne więzi, że mnie fascynuje. Forma przedstawienia dawała nam możliwości poeksperymentowania. Aktor opowiadał jakąś historię i jednocześnie ilustrował ją na żywo dźwiękiem, mając mikrofon położony blisko przedmiotów, które wydawały rozmaite odgłosy. Na przykład wędrówkę przez śnieg ilustrował z pomocą dźwięków wydawanych przez mąkę, przy czym nadawała się do tego tylko mąka ziemniaczana. (śmiech) To było poszukiwanie zawarte w dźwiękach

"Kot Zen", fot. materiały prasowe

Również w Jeleniej Górze, ale tym razem w Zdrojowym Teatrze Animacji, zrobiliśmy na początku 2019 roku spektakl "Zielona Gęś, czyli najmniejszy teatrzyk świata" według tekstów Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. To jest rzecz o potrzebie wolności i konieczności wyrwania się z pewnych schematów i ograniczeń. Założenie było takie, że postacie do tego stopnia mają dosyć życia w teatrze, że pragną z niego uciec, ale nie mogą tego zrobić, bo na widowni wciąż siedzą widzowie. (śmiech) Wobec tego muszą wymyślać kolejne skecze  (znane im, bo napisane przez autora Zielonej Gęsi), żeby zabawić publiczność. Wszystko to odbywało się w dużej bliskości z widownią i przypominało improwizację. Chciałam też, aby spektakle były grane z muzyką na żywo i aby uniknąć dodatkowych kosztów, namówiłam do akompaniowania jedną z aktorek, która w przeszłości uczyła się grać na pianinie. Ponieważ od dawna tego nie robiła, ćwiczyła dodatkowo po wspólnych próbach. Było to niełatwe, ale się udało. 

"Zielona Gęś", fot. materiały prasowe

Przed „Zieloną Gęsią” była "Café Panique", a po niej "Kichot" wg Cervantesa we Wrocławskim Teatrze Lalek – cały spektakl w technice lalki stolikowej, mający do dyspozycji kilkadziesiąt rzeźbionych specjalnie form. Po nim zrealizowałam „Zapisanych” na postawie "Płonących świec" Belli Rosenfeld Chagall w Teatrze Lalek Arlekin w Łodzi. (premiera 15 września 2019). Mnie od dawna fascynowała ta książka, ale temat czekał na realizację aż dziesięć lat. Materiał do adaptacji był bardzo obszerny, a trudność polegała na nieznajomości ortodoksyjnego świata religijnych zwyczajów bohaterów. Założyłam, że nie potraktuję tego wątku powierzchownie. Przez dwa tygodnie zbierałam materiały, aby przygotować się do rozmowy z konsultantem. Okazało się, że każdy obrządek, święto są skodyfikowane i obowiązują w nich ścisłe procedury. Wszystkich zamęczałam tymi konsultacjami, łącznie z panią doktor Joanną Lisek z wrocławskiej judaistyki, która mi bardzo pomogła. Zależało mi też na tym, aby w spektaklu zabrzmiał oryginalny język, więc aktorki uczyły się kwestii i pieśni w jidysz, a kompozytor (Sebastian Ładyżyński) współpracował z rabinem, z którym nagrał oryginalne modlitwy… A i to nie wystarczyło! Mieliśmy także spotkanie z panią pracującą w mykwie, bo w spektaklu była także scena rytualnego obmycia. Wtedy – na dwa tygodnie przed premierą! – okazało się, że źle to pokazujemy. W pewnym momencie poczułam, że to już obłęd i zrozumiałam, że dalej w to brnąć nie możemy, bo zwariujemy. Musimy zaprzestać wchodzenia w szczegóły. Wątek żydowskiej tradycji pokazaliśmy metodami teatralnymi, poprawnie, stosując skrót i znak. Miałam potem osobistą satysfakcję, kiedy przyszły osoby z gminy żydowskiej na premierę spektaklu i były zaskoczone, jak poważnie potraktowany został temat.

"Zapisani", fot HaWa

Pamiętam jeszcze Teatr Idy Kamińskiej, w którym te żydowskie obyczaje były znakomicie pokazane. Gorzej było ze spektaklem „Sztukmistrza z Lublina” w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu, choć było to wspaniałe przedstawienie z tekstami Agnieszki Osieckiej. W Pani wypadku to rzetelnie naszkicowane tło obyczajowe i religijne dodawało spektaklowi wiarygodności – czuć w nim było prawdę.

Oczywiście! Mało tego, pewne rzeczy, które odkrywaliśmy, były dla nas bardzo inspirujące. Nagle wchodziliśmy w inny świat, co dla aktorów – przynajmniej dla tych, którzy gotowi są przekroczyć pewne bariery - było doświadczeniem dającym nowe możliwości wyrazu. Przyznać muszę, że jest we mnie niespokojny duch, który każe mi ciągle czegoś poszukiwać, drążyć i zadawać pytania.

Ależ całe szczęście, że tak jest!

A czy wie Pani, jakie to jest trudne? W teatrze tego nikt nie oczekuje, a moim zdaniem teatr powinien być różnorodny. Szukam uniwersalnych tematów, zrozumiałych dla widza i zarazem ciekawej formy. Jednoczęśnie już na początku swojej drogi reżyserskiej założyłam sobie, że nie pójdę na kompromis, bo wystarczy raz to zrobić i potem pojawiają się kolejne. Kiedy przyjeżdżałam na rozmowy z dyrektorami, miałam zawsze kilka propozycji, co dawało mi większe szanse na to, że coś jednak wybiorą. Mam silną potrzebę robić w teatrze coś, co mnie pasjonuje i jest blisko życia.  

Co zamierza Pani teraz robić, bo nie wątpię, że ma Pani w planach jakieś nowe projekty?

Przez tę przerwę wynikającą z pandemii miałam więcej czasu na przemyślenia. Starałam się także modyfikować pracę ze studentami. Doszłam do wniosku, że interesują mnie połączenia projektów badawczych z działaniami artystycznymi. Kilka lat temu  przez rok pracowaliśmy nad tematem teatru komponowanego. To nurt, który wykorzystuje metody i strategie kompozycji muzycznej. Punktem wyjścia do stworzenia spektaklu był wiersz Zbigniewa Herberta „Apollo i Marsjasz”. Powstał rodzaj partytury z zapisanym dźwiękiem, ruchem, gestem itd. Za pomocą specjalnie spreparowanych mikrofonów nagłaśnialiśmy podłogę, elementy scenografii… Dźwięk był przetwarzany na żywo za pomocą iPada. 
Spektakl prezentowany był tylko na pokazach zamkniętych, aby stworzyć możliwość rozmowy z widzami. Wszystko to zostało opisane w mojej rozprawie doktorskiej. Aktualnie piszę także artykuł naukowy o teatrze  komponowanym. Lubię szukać nowych tematów. Mogę się zainspirować np. fizyką kwantową i spróbować oddać tę myśl w teatrze. Kiedyś kolega zaproponował mi, abym mu napisała scenariusz o Tesli i tak powstał spektakl w Teatrze Lalek „Tesla vs Edison, czyli z prądem lub pod prąd”. Najpierw jednak sama musiałam poszukać informacji o nim i sporo się dowiedzieć o dziedzinie nauki, którą się pasjonował. 

"Apollo i Marsjasz" - teatr komponowany, fot. Krystian Lewacki

Niestety, realizacja projektów badawczych nie jest prosta, bo trudno uzyskać na nie fundusze. Być może dobrym wyjściem byłyby projekty międzynarodowe. Mimo wszystko rozpisuję pomysły i przymierzam się do tych projektów, bo chciałabym mieć gotowy materiał, gdyby pojawiła się możliwość realizacji. Wraz ze studentem reżyserii pracujemy obecnie na projektem badawczym dotyczącym szeroko pojętej performatyki formy.

Obejrzałam kiedyś w ramach Millennium DocsAgainst Film Festiwal nietypowy dokument Sama Greena „Miara wszechrzeczy”, zrealizowany na podstawie Księgi Guinessa. Otóż reżyser wystąpił na żywo jako narrator swego filmu, a poza tym towarzyszyła mu kapela grająca muzykę, również na żywo. Ten film nie mógł funkcjonować tak jak każdy inny, bo zakładał obecność twórcy (narratora) i muzyków. Powstał rodzaj kino-teatru, bardzo to było interesujące doświadczenie. Z jednej strony eksperyment, a z drugiej – powrót do bliskiego kontaktu z widzem/słuchaczem. Wydaje mi się, że mocną stroną Pani teatru jest bliskość z aktorem i widzem, a tego nie dało się zrealizować podczas izolacji…

Muszę przyznać, że bardzo tęsknię za aktorem i widzem, czekam więc na nowe otwarcie. Już teraz przygotowujemy  spektakl w Niemczech na przełom 2022/2023 roku. To ważne, aby zachować ciągłość, stawiać sobie zadania, tworzyć oraz być w kontakcie z innymi. Bardzo nam tego potrzeba, szczególnie teraz. Teatr jest w tym wyjątkowy – widzimy, ale także czujemy zapachy, słyszymy dźwięki, tu dochodzi do nieustannej wymiany między aktorem a widzem.

Pani teatr jest właśnie taki: bliski i zmysłowy. Dość wspomnieć „Pocztówki z Karłowic”, który dla mieszkańców dzielnicy był taki z pewnością.

Siły do tego, aby nadal robić spektakle, dają mi głosy widzów, aktorów i innych osób. Ostatnio myślę o realizacji słuchowiska, ale także od wielu lat zbieram historie prawdziwe, żeby ułożyć je w książkę. Opowiadam je w bardzo uproszczonej formie. Te historie liczą maksymalnie 3-4 zdania, ale są mimo to zamkniętymi opowieściami, mają klimat  przypominający „Café Panique” i często poprawiają mi nastrój. Może na innych też tak zadziałają? Poza tym kolekcjonuję rozmaite sytuacje, w których występują przedmioty znajdujące się w innych rolach, niż te, do których je przeznaczono. Robię im zdjęcia i sądzę, że pasowałyby jako ilustracje do moich historii. Chciałabym, żeby wstęp do książki był naukowy, filologiczny, bo dzięki temu absurd stanie się jeszcze bardziej wyrazisty. Poszukuję dla siebie różnych form aktywności i chcę się tym dzielić z innymi. 


Życzę, aby miała Pani po temu wiele okazji. Dziękuję za rozmowę.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Kto otrzyma Nos Chopina podczas Millennium Docs Against Gravity Film Festival?

 12 wspaniałych filmów dokumentalnych o ludziach całkowicie oddanych sztuce, która zmienia nie tylko ich życie, ale fascynuje i porusza takż...

Popularne posty