27 lutego zakończyła się siódma Akademia Muzyki Dawnej, której bohaterem był tym razem Georg Philipp Telemann - niemiecki kompozytor późnego baroku. I chociaż trzy dni wypełnione jego muzyka pozostawiły niedosyt, to jednak zostały przede wszystkim zapamiętane jako czas czas pięknej i różnorodnej muzyki.
Interesująca była już sama koncepcja Akademii.
Jarosław Thiel, dyrektor programowy, zaprezentował kompozytora poprzez jego związki z miastami, w których mieszkał i pracował, poznając zarazem kulturę muzyczną regionu (Pszczyna) albo w nich bywał (Paryż). Taki koncept pozwalił jednocześnie na uchwycenie pewnej chronologii, ukazując rozwój tego niezwykle utalentowanego i pracowitego kompozytora. Zdumiewać może fakt, że chociaż w rodzinie nie było muzyków (wyjąwszy pradziadka ze strony ojca), a sam Georg Philipp na życzenie matki (ojciec zmarł, kiedy chłopiec miał cztery lata) studiował prawo, to jednak od dzieciństwa zdradzał nadzwyczajne zdolności muzyczne. Wykształcenie muzyczne rozwijał jednak w szkołach:
"Z muzyki w ciągu zaledwie kilku tygodni pojąłem tyle, że kantor pozwalał mi zastępować się na lekcjach śpiewu, choć moi podopieczni umiejętnościami znacznie mnie przewyższali. - napisze w autobiografii. W tym czasie komponował; gdy się jednak odwrócił, zaglądałem do jego partytur i zawsze w nich znajdowałem coś, co sprawiało mi radość".
Sądzę, że ta radość, o której pisał przyszły kompozytor, przeniknęła do wielu jego utworów, o czym mogliśmy się przekonać zwłaszcza podczas koncertu "Telemann w Pszczynie". Otóż w 1705 roku, w wieku 24 lat Telemann został zaproszony na dwór dworzanina króla polskiego Augusta II - hrabiego Erdmanna II von Promnitz do Żar (wówczas Sorau), gdzie został koncertmistrzem, a następnie sekretarzem i kapelmistrzem. Hrabia gustował w muzyce francuskiej i to właśnie na jego dworze zetknął się Telemann z partyturami Lully` ego, André Capry i innych.
Telemann w Paryżu - ujmujące kwartety
|
Koncert "Telemann w Paryżu", fot. Sławek Przerwa/NFM |
Później, w okresie w okresie hamburskim, kompozytor udał się do Paryża, gdzie od pewnego czasu krążyły w pirackim wydaniu jego "Quadri". Udało mu się wówczas uzyskać wyłączny patent na drukowanie swoich dzieł w Paryżu przez okres 20 lat. Przebywał tam przez osiem miesięcy, od 1737 do 1738. roku, miał więc okazję zetknąć się bezpośrednio z muzyką francuską. Usłyszał i był pod wrażeniem "Castor et Pollux" - opery francuskiego kompozytora Jean-Philippe`a Rameau. Odtąd włączył do swoich utworów wokalnych francuski styl operowy. Pobyt
Telemanna w stolicy Francji był pasmem sukcesów. Był tam znany i ceniony. Grano jego utwory, a także podejmowano go w paryskich kręgach artystycznych i intelektualnych.
Podczas koncertu "Telemann w Paryżu" wysłuchaliśmy I Koncertu G-dur ze zbioru "Quadri", a także Deuxième quatuor a-moll TWV 43:a2 ze zbioru Nouveaux quatuors en six suites. Ponadto zaprezentowano II Sonatę g-moll TWV 43:g1 ze zbioru Quadri i Sixième quatuor e-moll TWV 43:e4 ze zbioru Nouveaux quatuors en six suites. Obie kolekcje – Quadri i Nouveaux quatuors noszą nazwę „kwartetów paryskich”, jako że zostały stworzone z myślą o tamtejszych melomanach i muzykach. Kompozytor napisał je na wiolę da gamba i nadał im formę uwertury francuskiej oraz suity z francuskimi tańcami. Z kolei "Quadri" to forma koncertu i sonaty odwołująca się do muzyki włoskiej, przede wszystkim do Corellego. Niewielki skład instrumentalny sprawił, że koncert kojarzył mi się bardziej z kameralnym, przyjacielskim muzykowaniem. Można było sobie wyobrazić w tej roli np. filomatów: Tomasza Zana, Adama Mickiewicza i innych, którzy chętnie tak własnie muzykowali, czerpiąc z tego radość i natchnienie do poezji. Autor „Pana Tadeusza” grał na fortepianie, na harfie i na flecie, „rzeźbiąc” w ten sposób swoją wrażliwość muzyczną. Po latach, w jednym z wykładów w College de France autor "Ballad i romansów" stwierdził wręcz: "Muzyka w utworach lirycznych to nie przygrywanie, ale główna, istotna część poezji. Ona jest jej duszą, życiem i światłem”. Telemann - również poeta - mógł mieć do muzyki i poezji podobny stosunek - to się czuje słuchając jego kompozycji.
|
Jarosław Thiel (wiolonczela), Menno van Delft (klawesyn), fot. Sławek Przerwa/NFM |
Koncert w ramach Akademii Telemannowskiej miał podobne walory. Na wiolonczeli zagrał szef Wrocławskiej Orkiestry Barokowej - Jarosław Thiel, a towarzyszyli mu: Alessandro Tampieri na skrzypcach, François Lazarevitch na flecie oraz Menno van Delft na klawesynie. Przyjemność, jaką czerpał z komponowania Telemann, mogliśmy odczuć i po prostu delektować się tą muzyką. A to było dopiero preludium! 😀.
Telemann w Pszczynie: polska pieśń poruszy duszę w drewnie
Pszczyna i w ogóle Polska okazała się dla kompozytora nowym źródłem wielu inspiracji. Wyraził to expressis verbis w swoim wierszu:
To, co radość sprawia, każdy chwali pewnie.
A przy polskiej pieśni świat cały tańcuje;
Więcej o tej muzyce bez trudu wnioskuję,
Że poruszy wszystko, nawet duszę w drewnie.
Podczas pobytu w Polsce kompozytor przebywał nie tylko w Żarach, ale także w Pszczynie na Górnym Śląsku, wyprawił się również do Krakowa. Szczególny urok miała dlań polska muzyka ludowa, w której dostrzegał jej prawdziwe "barbarzyńskie piękno", jak to określał. Szczerze zazdrościł pomysłów grającym w karczmach dudziarzom i skrzypkom ich fantazji muzycznych. "Człowiek uważny - zanotował w autobiografii - mógłby od nich w ciągu ośmiu dni zebrać pomysły na całe życie". W każdym razie przyjmuje się, że właśnie w Żarach uformowały się podstawy indywidualnego, nowatorskiego stylu Telemanna.
|
Od lewej: Vittorio Ghielmi, Dorotheę Oberlinger, Riccardo Coelati Rama, Laurent Galliano i Marcel Comendant, fot. Joanna Stoga/NFM |
Słuchając koncertu "Telemann w Pszczynie" nie miałam jednak odczucia, że pobrzmiewają w nim polskie ludowe melodie, nawet w Concerto alla Polonese G-dur. Był to Telemann cygański, węgierski i w ogóle szalony i radosny, ale nie polski. Zresztą, zespół Vittorio Ghielmi Il Suonar Prlante Orchestra, specjalizujący się w muzyce baroku (cygański barok!), jakiej nie znamy, włączył do repertuaru również innych kompozytorów. Włoski dyrygent, kompozytor i gambista w jednej osobie określany bywa jako "alchemik dźwięku”, a to za sprawą intensywności i wszechstronności swoich interpretacji. Współpraca Ghielmi z tradycyjnymi muzykami, a w szczególności ze śpiewakami z Sardynii z Cuncordu de Orosei, sprawiła, że zaczął inaczej patrzeć na dawna europejską muzykę. Jeśli przy tej okazji nawiążemy do "ludowych fascynacji" Telemanna, to zobaczymy w tym kontekście nie tylko jakąś odległą paralelę, ale dostrzeżemy również nowe możliwości interpretacji twórczości niemieckiego kompozytora.
|
Laurent Galliano (altówka) i Marcel Comendant (cymbały, fot. Joanna Stoga/NFM |
Ghelmi wraz ze swymi muzykami sięga do źródeł - do manuskryptów i opracowuje je na nowo. W przypadku Telemanna udało mu się wydobyć właśnie wątki ludowe: węgierskie, polskie, mołdawskie, a także cygańskie (lowarskie, taneczne). I jak to fantastycznie zabrzmiało! Pominąwszy już samego mistrza Ghielmi, zgromadził on wokół siebie znakomitych muzyków: grającą na różnych odmianach fletów Dorotheę Oberlinger, fantastycznych skrzypków: Stano Palúcha, Alessandro Tampieri, Nicolasa Penel, a także wirtuoza altówki - Laurenta Galliano, który grał momentami jak ... Stéphane Grappelli. Grającego na pięknych starych cymbałach Marcela Comendanta nazwałabym nowym wcieleniem Jankiela. Jestem przekonana, że Telemann byłby równie zachwycony Ghielmi i jego zespołem, jak był zauroczony ową muzyką zasłyszaną w karczmie - ze względu na jej oryginalność, a także oddziaływanie. Zaiste, koncert ów mógł poruszyć nawet duszę w drewnie!
Telemann w Hamburgu
|
Howard Ardman - słowo do publiczności przed koncertem, fot. Joanna Stoga/NFM |
Najbardziej jednak poruszył mnie koncert wieńczący Akademię - ze względu na repertuar i jego wspaniałą interpretację, a także z powodu przedmowy samego dyrygenta. Otóż Howard Arman powiedział mniej więcej tak:
" Telemann tworzył swoją piękną muzykę w czasach zarazy i wojen. My także żyjemy w podobnych czasach, a ta muzyka ciągle trwa i możemy odczuć jej piękno. Ten koncert jest szczególny dla mnie, bo mogę go zagrać w Polsce - kraju, który jak żaden inny przyszedł z pomocą walczącym o wolność Ukraińcom"...
|
Roberta Invernizzi (sopran) i chór Vocalconsort Berlin, fot. Joanna Stoga/NFM |
Po tak poruszającym wstępie wysłuchaliśmy najpiękniejszego z koncertów tegorocznej Akademii.
Rozpoczęło go tzw. małe oratorium (w opozycji do wielkiego "Der Tod Jesu" z 1755 roku), będące cyklem kantat zatytułowanym "
Die Tageszeiten" ("Pory dnia"). Mieliśmy przy tym okazję usłyszeć je we wspaniałym wykonaniu
Vocalconsort Berlin i znakomitych solistów, w towarzyszeniem
Wrocławskiej Orkiestry Barokowej. "Pory dnia" obejmują Sinfonię i cztery kantaty, z których każda składa się z dwóch arii powiązanych recytatywem i zakończonych chórem. Każdej kantacie przypisany jest inny głos solowy: "Porankowi" sopran, "Południowi" - alt, "Wieczorowi" - tenor, "Nocy" - bas. Ponadto każdy głos solowy występuje z towarzyszącym mu instrumentem
obligato, np. radosnemu sopranowi "Poranka" towarzyszy trąbka, brzmiąca jak pobudka, spokojnemu altowi "Południa" - wiola da gamba. Te wyrafinowane i precyzyjne zabiegi brzmieniowe nie mają, rzecz jasna, charakteru stricte formalnego. Kompozytorowi służą one do oddania chwały Bogu za piękno Jego stworzenia. Nawet Noc (śmierć) nie jest człowiekowi groźna, jeśli swoją postawą chwali i miłuje Pana. Postacie mają także sens alegoryczny: Radość (sopran), Prawda (alt), Czas (tenor), Żałość (bas), a cztery pory dnia symbolizują też etapy ludzkiego życia.
|
Jake Arditti (kontratenor), fot. Joanna Stoga/NFM |
Trzeba przyznać, że kompozycja znalazła znakomitych interpretatorów w postaci solistów:
Roberty Invernizzi, której mieliśmy już okazję posłuchać w operze pasterskiej
Georga Friedricha Händla: „
Acis, Galatea i Polifem” podczas 48 Wratislavii i której sopran zabrzmiał i tym razem pięknie, czysto i radośnie. Znakomicie zabrzmiał dysponujący szeroką skalą głosu brytyjski kontratenor
Jake Arditti ("Południe"). Z wielką przyjemnością słuchałam także partii solowych niemieckiego tenora -
Davida Fischera, który interesująco interpretował śpiewaną przez siebie postać. Najdobitniej jednak przemówił do mnie bas niemieckiego barytona
Tobiasa Berndta, dysponującego nie tylko pięknym brzmieniem, ale także kapitalnie interpretującego tekst kantaty. Zresztą, dotyczy to także występującego w drugiej części koncertu drugiego niemieckiego basu -
Felix Schwandtke.
|
David Fischer (tenor) i Tobias Berndt (bas), fot. Joanna Stoga/NFM |
Po tak wspaniałym koncercie moglibyśmy już oddać się kontemplacji, a jednak wysłuchaliśmy dzieł nie mniej pięknych. Pierwszym była podniosła kantata "Die Donnerode", napisana przez Telemanna dla upamiętnienia ofiar trzęsienia ziemi w Lizbonie w 1755 roku. Tekst zaczerpnięto z Psalmów: 8. i 29. w wersyfikacji Johanna Andreasa Cramera. Później Telemann dodał drugą część, ponownie dotyczącą wersetów Cramera, tym razem po Psalmie 45.
W pierwszej części kompozycja wyraża moc Bożą, która objawia się w naturze: „Głos Boga wstrząsa oceanami”, „Głos Boga spłaszcza cedry”, „Zawala dumne góry”, „Grzmi, aby został wygnany ”. Wszystko zaś jest powodem, by Go czcić, jak głosi chór otwierający: „Jak wielkie jest imię Twoje, przyozdobione taką chwałą, Panie, władco nasz, pełne mądrości i mocy!”. Pozornie nie ma to nic wspólnego z katastrofą, jaka spotkała mieszkańców Lizbony, a jednak podkreślenie Bożej mocy i Jego panowania nad światem - w Nim zatem należy szukać pociechy i wierzyć, że ze zła wyprowadzi dobro.
Drugim utworem zaprezentowanym w tej części koncertu było "Die Auferstehung" ("Zmartwychwstanie") - dość nieoczekiwana liryczna refleksja nad zdarzeniami towarzyszącymi Zmartwychwstaniu. Z poprzednią kompozycją stanowią niejako Stary i Nowy Testament. Rozpoczyna ją obraz mroku śmierci, a kończy triumf Syna Bożego. "Zmartwychwstanie" zawiera kwintesencję wiary chrześcijańskiej (aria sopranu). Niewiele arii, ale za to niezwykle obrazowa muzyka: krzyki dusz potępionych, przedwczesny triumf szatana, a potem jego skargi... Te nieliczne arie i recytatywy są jednak niezwykle piękne i zazwyczaj połączone z chórami.
Tegoroczna Akademia Telemanowska, choć niewielka rozmiarami, dała melomanom nie tylko możliwość obcowania z piękną i różnorodną muzyką. Uświadomiła także, jak twórczy i otwarty na wpływ różnych kultur był ten artysta. A jeśli pozostawiła poczucie niedosytu, tym lepiej - z pewnością sprawi ono, że częściej będziemy sięgać po jego nagrania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz