środa, 27 listopada 2024

Mariusz Mikołajek o sztuce jako o zastępczym obszarze łaski /wywiad/

Ubecja "aresztowała" jego prace dyplomowe, a tworzenie w trudnych czasach stanu wojennego stało się drogą do wiary. Swoje projekty realizował także w dialogu z ludźmi różnych środowisk: w Monarze, więzieniu, domu dziecka, na  zaniedbanych wrocławskich podwórkach... Rozmawiam z artystą malarzem - Mariuszem Mikołajkiem, którego wystawa "Poszukiwanie nadziei" zostanie otwarta 27 listopada 2024 w Katedrze św. Jana Chrzciciela we Wrocławiu.

Mariusz Mikołajek w swojej pracowni, fot. Barbara Lekarczyk-Cisek
Barbara Lekarczyk-Cisek:  Niebawem zostanie otwarta Pańska retrospektywna wystawa "Poszukiwanie nadziei" i to w miejscu tyleż nieoczywistym, co szczególnym – w Archikatedrze wrocławskiej.  Jednocześnie jest to wydarzenie symboliczne, jeśli się zważy, że 40 lat temu prezentował Pan swój dyplom w pobliskiej Kolegiacie Świętego Krzyża… 

Mariusz Mikołajek: To mnie niesamowicie porusza, gdy pomyślę, że 40 lat temu, dokładnie 29 listopada 1984 roku,  otwierałem wystawę w Kościele Świętego Krzyża na Ostrowie Tumskim, a po latach będę ją prezentował w Katedrze. Znajdą się na niej także dwa obrazy z tamtej dyplomowej wystawy: „Ukrzyżowanie” i  „Zstąpienie”.

Od początku usiłuje Pan pokazać za pomocą płótna i farb to, co duchowe i niematerialne. Na ile jest to sprawą intelektu, świadomości, a na ile – czegoś nieuchwytnego, co dawniej nazywano natchnieniem? 

Myślę, że u każdego jest inaczej, ale tak jak w całej sztuce, jedno wynika z drugiego, jednak czasami musi upłynąć wiele lat, abyśmy to dostrzegli. I jest to fantastyczne w kulturze i sztuce, a jednocześnie przypomina życie każdego człowieka. To, co wynika z naszego doświadczenia, nie musi być od razu widoczne, ale nakładają się na nie inne, mniejsze doświadczenia i przychodzi taki moment, że nagle stają się naszą pewnością, mądrością, czymś szczególnie wartościowym.  Mój ojciec [mowa o Tadeuszu Mikołajsku – prozaiku i dziennikarzu] napisał sporo książek, a ja je przeczytałem, gdy byłem chory, ale swoją wiedzę o świecie czerpię nie tyle z książek, co z doświadczenia. 

Doświadczenie czerpiemy z relacji z innymi ludźmi. Czy Pańska relacja z profesorem Konradem Jarodzkim, do którego pracowni trafił Pan na studiach i zrobił u niego dyplom, miała charakter uczeń – mistrz?

Było  inaczej, bo idąc na studia do Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych [obecnie: Akademia Sztuk Pięknych] we Wrocławiu nie musiałem siebie przekonywać o tym, że chcę malować, bo już o tym wiedziałem. Dzięki mamie zachowały się moje rysunki z dzieciństwa, co dowodzi, że malowałem „od zawsze”. To w dużej mierze wpływ rodziny: ojciec pisał powieści, matka śpiewała w operetce, pisała wiersze i miała talent artystyczny. Rozumieli moje potrzeby i stwarzali mi możliwości do ich rozwijania.  A że jako dziecko byłem chorowity, dużo czasu spędzałem w domu i rysowałem, a także malowałem. Przyjacielem domu był Jerzy Rosołowicz [malarz, konceptualista] i to właśnie on namówił rodziców, abym zdawał do liceum plastycznego, gdzie potem zostałem jego uczniem i bardzo dużo się od niego nauczyłem. Zwracał uwagę na kompozycję, kształt, formę, co jest przecież podstawą wszystkiego i decyduje o sile przekazu. 

Po liceum trafił Pan na studia. Jaka była wówczas atmosfera tej uczelni? Czy była enklawą wolności?

Tak, mogliśmy się realizować w różnych dziedzinach, mieliśmy wtedy czas dużej wolności. Był początek lat 80., kiedy stanąłem na czele strajku, a strajkowała prawie cała uczelnia. Kiedy ogłoszono stan wojenny, zostaliśmy na uczelni jeszcze dobę, a potem rozeszliśmy się, bo i tak by nas spacyfikowano. Zaczął się czas kolportowania ulotek, robienia grafik czy plakatów na demonstracje uliczne. Zajęcia w Wyższej Szkole Sztuk Pięknych przywrócono 2-3 miesiące później niż na innych uczelniach. Wynikało to m. in. stąd, że większość profesorów, w tym Konrad, Jarodzki, została internowana. Mnie nie internowano, co było dość dziwne zważywszy, że stałem na czele strajku. Kiedy wróciłem na studia w marcu 1982 roku, słyszałem zewsząd głosy, że jestem ubekiem. Kiedy byłem wzywany na przesłuchania, proponowano mi współpracę, ale oczywiście odmawiałem. Musiałem coś z tym zrobić i kiedy kazano nam uczestniczyć w pogadance jakiegoś pułkownika SB na temat stanu wojennego, wstałem i zbluzgałem gościa potokiem słów nieparlamentarnych, po czym ostentacyjnie wyszedłem. Na drugi dzień zostałem wezwany do rektora i kazano mi oddać indeks. Wówczas mocno zadziałali profesorowie: Konrad Jarodzki i Piotr Jędrzejewski, którzy najpierw doprowadzili do tego, że mnie nie wyrzucono, tylko zawieszono w prawach studenta. Dzięki temu miałem wolny czas, pojechałem na wieś i malowałem obrazy. Utrzymywałem kontakt z Konradem, który w pewnym momencie zwrócił się do mnie z propozycją, abym przeprosił za tamten incydent, a wówczas on spróbuje przywrócić mnie na studia. Z początku oponowałem, ale przekonał mnie, że użyłem wówczas wulgarnego słownictwa i za to powinienem przeprosić. W końcu dałem się przekonać, szczególnie, że ochłonąłem, a poza tym w moim życiu zaczęły się wtedy dziać sprawy związane z wiarą. Zacząłem malować sceny z ludźmi w zamkniętych pomieszczeniach, które waliły się i pozostawały po nich krzyże, bo z konstrukcji zachowały się  tylko piony i poziomy. Zacząłem też czytać Pismo Święte, znalezione u Marka Czechowskiego, z którym wspólnie hodowaliśmy w jego domu marihuanę. Nie wiadomo, skąd się u niego wzięła ta księga, bo z pewnością jej nie czytał.  Pod wpływem lektury Biblii było mi łatwiej przeprosić, przede wszystkim moją żonę, z którą byliśmy wtedy daleko od siebie. 

To, że Konrad pomyślał o moim życiu, uznał, że ważne byłoby, abym jednak skończył studia i że starał się o to, okazało się dla mnie zbawienne. Nie chciałem wracać do szkoły, więc poprosiłem Konrada o indywidualny tok studiów. I tak się stało. Na uczelnię wpadałem, zaliczałem różne przedmioty i tyle mnie widzieli. I tak zaliczyłem III i IV w przeciągu jednego roku. Na V nie było już zajęć, tylko przygotowanie dyplomu.

Jak powstawał ten Pański dyplom?

Zamknąłem się w Komarnie koło Jeleniej Góry, gdzie miałem pilnować koni mojego kumpla – właściciela gospodarstwa, na co chętnie przystałem. Pilnowałem i malowałem obrazy na płytach pilśniowych, których było tam dużo. Wtedy po raz pierwszy, pod wpływem Pisma Świętego, namalowałem Ukrzyżowanie: tego łotra, który uwierzył, tego, który się sprzeciwił i samego Jezusa, w którego wówczas jeszcze nie wierzyłem. Złego łotra namalowałem w tydzień, dobrego – w miesiąc, ale nie wiedziałem, jak mam namalować Jezusa. Próbowałem na różne sposoby, a używałem oprócz farb akrylowych takich środków jak azotan srebra, po czym wypalałem palnikami, dzięki czemu uzyskiwałem wspaniałe kolory: złoto, srebro itd. Jezusa nadal nie umiałem namalować, ale powstawały równolegle inne prace. Postanowiłem zrobić z nich wystawę, a ponieważ na każdym z moich obrazów był krzyż, pomyślałem, że najlepszym miejscem byłby Kościół Świętego Krzyża, który wtedy nie pełnił funkcji parafialnego. Siostry elżbietanki, które opiekowały się nim opiekowały, od razu wyraziły zgodę. Kiedy dziś o tym myślę, to widzę w tym potężną odwagę młodego człowiek, wyobraźnię i to, co sztuce zawsze musi towarzyszyć – ryzyko, którego wówczas jako młody człowiek nie dostrzegałem. W tamtym czasie wystawa dyplomowa w kościele?!  Uważam, że istotą drogi twórczej jest umiejętność nieustannego podejmowania ryzyka. Dotyczy to zresztą także samego życia. Tamten czas był przecież także ryzykowny, żyliśmy w opresji, a przecież człowiek jest stworzony do wolności.

Zastanawiam się, jak przewiózł Pan te obrazy z Komarnej do Wrocławia…

Obrazy wiozłem koleją, więc poprosiłem Marka Czechowskiego o pomoc w ich wyładowaniu i dowiezieniu na Ostrów Tumski. Przyjechałem do Wrocławia ok. 3.00 w nocy z paczkami zawierającymi ok. 20 obrazów na płytach pilśniowych, nie mając pomysłu, jak je przetransportować dalej. Był rok 1984, trwał jeszcze stan wojenny, choć niby zawieszony, ale nadal na ulicach były patrole Poprosiłem kolejarzy o wózek, tłumacząc, że muszę zawieźć obrazy do kościoła. Nie robili problemów, tylko prosili, abym odwiózł  go z powrotem. Takie to były czasy… Dziś to nie do pomyślenia! Potem zapakowaliśmy obrazy na wózek i ciągnęli go aż na Ostrów Tumski. Po drodze nie spotkaliśmy ani jednego patrolu… Nie spotkaliśmy żywej duszy, jakby Bóg torował nam drogę. Wczesnym świtem zapukałem do sióstr i otrzymałem pęk kluczy, w tym jeden ogromny od bramy głównej kościoła. 

A jak wyglądała aranżacja wystawy w tym nietypowym miejscu?

Najpierw weszliśmy do górnego kościoła i obaj z Markiem padliśmy na kolana, choć nie byliśmy wierzący. Tak na nas podziałała wspaniała gotycka przestrzeń ciemnego jeszcze kościoła. Potem zaczęliśmy znosić obrazy i ustawiać je pod ścianami. Skończyliśmy, gdy przez witraże wpadły do wnętrza pierwsze promienie światła. Wtedy ogarnęły mnie wątpliwości, czy dobrze zrobiłem decydując się na wystawę w takim wnętrzu. Małe obrazy na tle potężnej ściany wyglądały fatalnie. Zdawało mi się w tamtym momencie, że to totalna klęska. Postanowiłem się przespać i odpocząć. Wróciłem po kilku godzinach i zaczęliśmy z kolegami wieszać obrazy. Kiedy wyszukałem dla nich miejsca, to nagle te obrazy zaczęły zagarniać przestrzeń dla siebie. Kiedy jako ostatni powiesiłem tryptyk „Ukrzyżowanie”, z niedokończoną postacią Chrystusa, to na drugi dzień światło tak zaczęło przemieniać Jego postać, że przepięknie namalował się sam: srebrno-złoty, w trzech postaciach i przecinał otaczający Go ludzki znój i było to Ukrzyżowanie, które stało się jednocześnie wejściem do nieba. Do dziś pamiętam tę chwilę i uczucia – jako niewierzący człowiek byłem wtedy szczęśliwy, że ten obraz sam się namalował i że mogę być z tego zadowolony. Wystawa trwała trzy tygodnie i On zaczął w ostatnim tygodniu umierać. Na koniec sczerniał, a ja nie umiałem tego procesu zatrzymać. Pod wpływem światła azotan srebra gasł coraz bardziej, zostały tylko srebrne refleksy wokół Chrystusa.  Potem ubecja „aresztowała” moje prace i próbowano unieważnić mój dyplom, ale wtedy profesor Jarodzki i inni wybronili mnie zeznając, że obroniłem dyplom nie w kościele, lecz na uczelni. A w następnym roku zostałem za tę wystawę wyróżniony honorową nagrodą Komisarza na Ogólnopolskiej Wystawie Młodych „Droga i Prawda”, w tym samym kościele…

Mariusz Mikołajek, tryptyk "Ukrzyżowanie", płyta pilśniowa, 370x200, 1984.
skan publikacji Mariusz Mikołajek: "Malarstwo jako źródło"

Ile ja się nauczyłem podejmując to ryzyko! Ile mi dało pewności! 

Po tej nastąpiły następne wystawy, indywidualne i zbiorowe. Czy również były one takim doświadczeniem formacyjnym?

Tak i doszedłem do wniosku, że wystawy indywidualne rozwijają mnie jako artystę, więc na początku nie brałem udziału w zbiorowych, tylko co pewien czas  robiłem  wystawy indywidualne. Jednak przygotowanie takiej wystawy wymaga wielu zabiegów:  zadbania o odpowiednie kontakty, o to, aby ją dobrze opisano itd. Teraz, z perspektywy czasu i doświadczeń, patrzę na to inaczej. Uważam, że to wspólne wystawy budują pozycję artysty w środowisku, nie są też tak wymagające organizacyjnie jak indywidualne. Ostatnią dużą wystawę miałem w 2013 roku we wrocławskim BWA i była to wystawa znakomita, prezentująca nie tylko malarstwo, ale także wideo i instalację „Pleśnienie”. Jrdnakże od tego czasu nie jestem zapraszany na wystawy zbiorowe, nie mam kontaktu z galeriami. Nałożyły się na to również sprawy ideologiczne, które w obrzydliwy sposób opanowały sztukę. Za swoją wolność i niezależność musiałem zapłacić wysoką cenę. Zdawałem sobie z tego sprawę od samego początku – na tym też polega to ryzyko, o którym mówiłem wcześniej. Pieniądze są ważne, ale nigdy nie będą dla mnie najważniejsze. 

Wystawa BWA, Wrocław 2013, skan publikacji Mariusz Mikołajek: "Malarstwo jako źródło"

Jest Pan człowiekiem wierzącym i ma to przełożenie na Pańską twórczość: „Ukrzyżowanie”, „Pieta”, „Złożenie do Grobu”, „Apokalipsa”… Podejmując tematy starych mistrzów nadaje im Pan jednak współczesną formę, a przede wszystkim nasyca osobistą treścią. 

Wiara jest nierozerwalnie związana z moją drogą twórczą. Łaski wiary doświadczyłem w 1985 roku, kiedy wiozłem do Warszawy tryptyk poświęcony ks. Jerzemu Popiełuszce. Były to trzy duże linoryty, które robiłem słuchając w Radiu Wolna Europa o porwaniu księdza, a później o odnalezieniu Jego ciała. Nie komentowałem tych wydarzeń, ale kiedy ukończyłem prace, zrozumiałem, co zrobiłem. Szczególnie środkowa grafika nawiązywała do tego, co się stało – mówiła o bólu, o dramacie osobistym, ale też narodowym. W kościele na Żoliborzu powiedziano mi, abym zawiózł te prace do Muzeum Archidiecezjalnego. Bardzo dużo się wtedy modliłem i kiedy tak klęczałem w kościele, zauważyła mnie znana warszawska artystka Maria Anto. Podeszła do mnie i zapytała, skąd jestem i czy mam gdzie spać.  Odpowiedziałem, że nie, ale że zamierzam spędzić noc na modlitwie. W rezultacie zaprosiła mnie do swego domu, a następnego dnia udałem się z grafikami do muzeum.

Mariusz Mikołajek, Świętej pamięci księdzu Jerzemu Popiełuszce
(tryptyk, część środkowa), linoryt 1984, fot. Marcin Kucewicz

Nie zamyka się wyłącznie w swojej pracowni, ale tworzy też projekty w dialogu z ludźmi rozmaitych środowisk. Już w 1991 roku zaprezentował Pan wystawę „Popatrz Kiedy Przechodzisz… Popatrz Każdy Przechodzi…” w hali Dworca Głównego we Wrocławiu. Mam także na myśli działania w miejscach tak nietypowych, jak wrocławskie podwórka czy więzienia…

Myślę, że to pragnienie dzielenia się swoją sztuką wynika z wiary. Taką pierwszą próbą była wystawa, którą przygotowałem wraz z z Christosem Mandziosem, Czesławem Chwiszczukiem i Zbigniewem Milem na Dworcu Głównym we Wrocławiu. Była to niezwykła wystawa, którą zrobiliśmy w miejscu, gdzie spali i żyli bezdomni. Początkowo atakowali te obrazy, bo bali się, że zabierzemy im miejsce, w którym żyli, ale już po wernisażu, którego głównym elementem był chleb, zmienili zdanie. Christos chciał upiec chleb w kształcie człowieka. Wyperswadowałem mu, aby nie robił metalowej konstrukcji dla trwałości tego wypieku, bo przeczuwałem, że chleb będzie chlebem po prostu. I tak się stało! Kiedy przynieśliśmy go z piekarni, położyliśmy na stole, którego wierzch posypaliśmy ziemią, bo człowiek musiał być z ziemi, jak w przekazie biblijnym. Potem zaczął się wernisaż: przy dźwiękach orkiestry dętej weszło mnóstwo ludzi, a my wnieśliśmy z komisariatu policji, gdzie był przechowywany, chleb w kształcie dwumetrowego człowieka. Pani Elżbieta Sitek utrwaliła wernisaż na filmie i do dziś ten widok jest przejmujący, bo pokazuje, czym może być sztuka. Dziś w pełni to rozumiem, że sztuka jest takim obszarem, w którym możemy się spotkać i stworzyć coś większego – dla nas samych i dla innych. To „coś” może dotyczyć  naszych wewnętrznych doświadczeń, ale także przestrzeni. My przez swoje działanie przemieniliśmy hol dworca  w atelier, ale też stworzyliśmy miejsce, gdzie można wspólnie jeść chleb.  

Wystawa "Popatrz Kiedy Przechodzisz... Popatrz Każdy Przechodzi, Dworzec Główny
we Wrocławiu, 1992

Podobne działania podejmował Pan także w więzieniu, w Monarze, w domach dziecka…

Tak, po wielu latach zaproponowałem Christosowi, żeby wejść w działania, które nazwałem „Na styku”. Zrobiliśmy wtedy „Na styku nieba i ziemi” w domu dziecka, „Na styku ze sobą” w Monarze, „Na styku z wolnością” w więzieniu – konkretne działania, które pokazywały, jak w jednym momencie to, co proponujesz ludziom, na początku jest „obciachem”, a potem staje się ich własnością.  Na przykład w więzieniu mieliśmy do czynienia z około setką więźniów skazanych za rozboje i zabójstwa, gdzie najniższy wyrok wynosił 13 lat. Byliśmy dla nich ludźmi z innego świata, a jednak – co zostało utrwalone na filmie – po kilkunastu minutach ta bariera rozpadła się. Nie było już ich świata, naszego świata, ale świat Bożej łaski, która jest w stanie wszystko przemienić.  I tym jest sztuka. Nazwałem ją zastępczym obszarem łaski. Mam świadomość, że nie wszyscy ludzie wierzą, ale Bóg dał nam kulturę po to, abyśmy nie zapominali o człowieczeństwie, o własnej wrażliwości, bo tylko przez wrażliwość tworzy się sztukę. Przez wrażliwość również odbiera się sztukę. 

Na Styku Nieba i Ziemi, Dom Dziecka nr 5, F. Chopina 9a, we Wrocławiu,
fot. Mirosław Koch, 2000

Wpisuje się w to również znakomicie projekt dotyczący podwórek, które kojarzą się nam – a w każdym razie długo się kojarzyły – z miejscami brzydkimi i zaniedbanymi – niczyimi.

Wchodząc w ten projekt miałem za sobą wiele ważnych doświadczeń. Działania „Na styku” nie miały charakteru jednostkowego, np. przez kilka lat prowadziłem pracownię założoną w Monarze i jeździłem z ludźmi na plenery. Mogłem dzięki temu obserwować skutki działania sztuki w dłuższej perspektywie. Mając takie doświadczenie podjąłem propozycję dyrektora Wydziału Kultury we Wrocławiu, Jarka Brody, aby w ramach rewitalizacji Nadodrza, wejść ze swoimi działaniami na tamtejsze podwórka. I tak w 2012 roku wraz z Witoldem Liszkowskim i synem Janem Mikołajkiem stworzyłem Fundację OK. Art., która działa głównie na terenie rewitalizowanej dzielnicy Nadodrze. Wynikiem tej działalności są m.in. dwa powszechnie odwiedzane nadodrzańskie murale przy ul. Roosevelta: „Podwórko odkrywanie sztuki” i „Podwórko nasze atelier”. Na początku była chęć i – znowu! – potrzeba zmierzenia się z ryzykiem. Dla mnie najbardziej inspirujące jest to, że sztuka może powoływać do życia coś z niczego. Te podwórka były strasznie zaniedbane – to było miejsce okupowane przez narkomanów, pijaków i szczury. Myśmy to posprzątali, umyli i pomalowali. Ci, którzy pili, z czasem zaczęli nam pomagać. W końcu wszyscy mieszkańcy zaczęli brać w tym udział. I nagle dwie zdegradowane przestrzenie, gdzie można było tylko dać sobie w żyłę lub dostać w mordę, zmieniły się nie do poznania i dziś odwiedzają je ludzie z całego świata. A podwórka nadal są piękne, nikt tego nie niszczy, bo ludzie sami chronią swoją pracę. 

Bardzo Panu dziękuję za te refleksje na temat drogi, którą Pan przeszedł, tworząc sztukę nie tylko dla siebie, ale zagarniając nią ludzi z tak różnych środowisk. Jestem pełna uznania i życzę kolejnych twórczych wyzwań i satysfakcji z przygotowywanej właśnie wystawy.




Wystawa „Poszukiwanie Nadziei”. Malarstwo 1983 – 2024 Mariusz Mikołajek
Otwarcie wystawy w przedsionku Katedry Wrocławskiej – w piątek, 29 listopada 2024 o godz. 17.00

Spotkanie z autorem oraz poczęstunek – w  Auli Papieskiej (Plac Katedralny 1A), po obejrzeniu ekspozycji. 
Patronat nad wystawą: Abp Józef Kupny


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Mariusz Mikołajek o sztuce jako o zastępczym obszarze łaski /wywiad/

Ubecja "aresztowała" jego prace dyplomowe, a tworzenie w trudnych czasach stanu wojennego stało się drogą do wiary. Swoje projekty...

Popularne posty