Ze znakomitym reporterem - o tajnikach
zawodu, problemach z dysleksją, spotkaniu z Kałasznikowem, a także o pasji
opisywania ludzkich historii.
Jacek-Hugo-Bader, fot. Rafał Mielnik
Barbara Lekarczyk-Cisek: Zawód –
reporter jest trudny i niebezpieczny nie tylko w filmie Antonioniego. W życiu
także. Mimo to jest Pan, jak podkreśla w ostatnio wydanej książce ”Skucha”, człowiekiem spełnionym, bo ten zawód to Pana
pasja.
Jacek Hugo-Bader: Mam taki dar Boży, że potrafię wydobywać
z moich rozmówców emocje – one są najważniejsze, bo jest w nich prawda o
człowieku. Później, podczas pisania, staram się je oddać, aby odczuł je także
czytelnik. Jestem skromnym pośrednikiem w przekazywaniu emocji, czułym radarem.
Sprawiam, że one są prawdziwe. Choć jestem raczej twardym facetem, to jednak poznałem
takie historie, przy których wzruszałem się wielokrotnie: podczas słuchania,
następnie odsłuchując rozmowy, a potem zapisując je (śmiech). Tak było podczas
rozmów z kobietami w reportażu ”Madonny polskie”. W nich się nagromadziły tak wielkie
emocje, ponieważ dawno nikomu o swoich przeżyciach nie opowiadały. To był
mazgajski tekst, który miałem potrzebę napisać. Niektóre z opowiedzianych tam
historii to gotowy materiał na scenariusz, w którym miłość odgrywa
najważniejszą rolę. Uwielbiam takie tematy!
Jaka była Pańska droga do zawodu
reportera? Czy to, co przeczytałam – że był to w gruncie rzeczy przypadek, bo
żona znalazła anons w gazecie i Pan się zgłosił – nie jest czasem rodzajem
anegdoty?
Nie,
naprawdę tak było! Zawsze jakoś byłem blisko czytania i pisania. Kiedy pisałem
listy do matki, to mnie samemu się one podobały (śmiech). Zawsze pisałem
świetne wypracowania, ale tekstów do gazet nie pisałem wtedy wcale. Kiedy żona
pokazała mi to ogłoszenie w ”Gazecie Wyborczej”, którą wtedy wszyscy z zapałem
czytaliśmy, pomyślałem sobie: Czemu nie?
Tym bardziej więc musiał Pan intensywnie
terminować w zawodzie. Jakie były Pana pierwsze teksty?
Początkowo
skierowano mnie do działu, w którym redagowałem newsy, co nie było jakąś wielką
sztuką. Najłatwiej nauczyć się tego można w praktyce redakcyjnej. Moje teksty
były zazwyczaj za długie, co często wkurzało Romka Kurkiewicza i Stasia Turnaua,
bo musieli je poprawiać i skracać. Ciągle brakowało mi miejsca, aby opisać
sprawę dogłębnie. Już w moim pierwszym tekście były elementy reportażu. To się
czasami podobało, bo było inne, świeże. Ostatecznie zostałem dyscyplinarnie wyrzucony
do Działu Reportażu, do Małgosi Szejnert. No i wtedy już hulaj dusza! Bo ja zawsze
miałem temperament reportera.
Przypuszczam, że Małgorzata Szejnert
była dla Pana mistrzynią.
Tak! Dzięki
niej miałem błyskawiczną szkołę pisania reportaży. Siadywała ze mną przy
komputerze i razem poprawialiśmy moje teksty. Widziałem, jak pracuje i to było
cudowne. Uczyłem się reporterki w biegu, w praniu, w walce, na froncie. Nie ma
lepszej możliwości! Najgorzej było z błędami, bo jestem dyslektykiem i to
Małgosię denerwowało, bo traciła czas na poprawianie błędów, zamiast poświęcić
go na sprawy merytoryczne. W słowie ”Murzyn” potrafiłem zrobić trzy błędy. Sam
nie wiem, jak to możliwe (śmiech). Teraz to żaden problem, bo poprawia mi je
komputer. Ale to chyba przesada – pisać ”Murzyn” przez duże ”M”… Naprawdę się
tak pisze?
Potocznie ”być czyimś murzynem” pisze
się małą literą ale w sensie nazwy rasy – dużą.
A my
jesteśmy jaką rasą? Jak się pisze ”indoeuropejczyk”?
Nie ma takiego słowa. Jest
Europejczyk albo język indoeuropejski. A Murzyna pisze się wielką literą – może
dlatego, żeby nie miał kompleksów… (śmiech)
A, to teraz
rozumiem!
Czy pamięta Pan swój pierwszy
reportaż?
Tak, był to
reportaż ”Wiatr wieje w tysiącach butelek”, który ukazał się, kiedy jeszcze
byłem w dziale newsów. Dotyczył wysypiska śmieci w Warszawie na Wawrzyszewie,
które jest jednocześnie … najwyższą górą na Mazowszu. Ciągle to miejsce
widywałem z daleka i zachciało mi się tam być, zobaczyć, co się tam dzieje.
Wysypisko opanowali ”wynalazcy”, jak sami siebie nazywali, bo wynajdywali różne
ciekawe rzeczy. Tekst nie ma dialogów, bo wówczas dopiero uczyłem się
wchodzenia w głębsze relacje z ludźmi. To był, jak sam określam, tekst ”z oczu” – opis nieznanego terytorium.
W swojej ostatniej książce: ”Skucha”
porównuje się Pan do wałęsającego się psa, który może biec długo, bez przerwy,
byle tylko znaleźć opowieść, jakiś smakowity szczegół… Te opowieści znajduje
Pan czasem bardzo daleko stąd, np. na Kołymie. A wszystko zaczęło się podobno
od kałasznikowa…
Rzeczywiście,
mój pierwszy tekst o Rosji dotyczył kałasznikowa. Temat podsunął mi Romek
Kurkiewicz i chętnie go podjąłem, bo byłem już na tyle doświadczonym
reporterem, że wiedziałem, że bohaterem reportażu może być przedmiot, miasto,
państwo… Bardzo mi się spodobał taki męski temat. Początkowo miałem zamiar
napisać ten reportaż w Polsce, bo mamy przecież fabrykę, użytkowników tej
broni… Ale dotarło do mnie, że facet, który tę broń wymyślił, żyje. Jakimś cudem dotarłem do mieszkającego na
Uralu wynalazcy, dzięki pomocy dziennikarki Radia Swoboda, która dała mi jego
numer telefonu. Dodzwoniłem się do niego i wtedy dotarła do mnie bolesna
prawda, że prawie wcale nie umiem rozmawiać po rosyjsku, ale także i to, że Kałasznikow jest na dodatek głuchy jak pień.
Kiedy w końcu do niego przyjechałem, nie pamiętał, że jakiś Polak rozmawiał z
nim telefonicznie. Reportaż, który napisałem, okazał się wielkim sukcesem, choć
teraz wiem, że jest on do bani, bo jest błahy i płytki. Przede wszystkim
dlatego, że nie miałem warsztatu i nie znałem języka, choć uczyłem się go
latami w PRL-u. Przecież nawet mój pies by się przez tak długi czas nauczył… A
wtedy było tak, że im dłużej nas uczono, tym mniej umieliśmy. Na szczęście znałem
Ankę Żebrowską – filologa rosyjskiego, która pomogła mi przetłumaczyć pytania.
Miałem wtedy arogancką śmiałość, a może była to śmiała arogancja. Miałem też
religijną wiarę w swoje możliwości. Teraz się tego wstydzę. Poza tym chciałem
temu Kałasznikowowi wygarnąć w oczy za te wszystkie lata polskiej niewoli. Nie
umiałem z nim wejść w dialog i on mnie po jakimś czasie wyrzucił, nie chciał
tak ”rozmawiać”. Powstał tekst szalenie
brawurowy.
Jednym słowem – sukces.
Tak!
Wszystkim się szalenie podobał, co objawiało się tym, że chcieli ze mną jeść
wspólne posiłki w stołówce zakładowej
(śmiech). Chwaliła mnie też szefowa. Chodziłem dumny jak paw. Ale kiedyś
spotkałem na korytarzu Hannę Krall – pogratulowała mi sukcesów, ale do tekstu
miała jakieś zastrzeżenia. Przemknęła jednak i nie powiedziała, jakie. Zostałem
sam, zdumiony taką reakcją. Po kilku miesiącach sytuacja się powtórzyła. Pytam,
o co chodzi, ale znowu się czymś wywinęła i już jej nie było. Dopiero kiedy
zacząłem składać teksty do swojej pierwszej książki: ”W rajskiej dolinie”, przeczytałem ten tekst o Kałasznikowie i
zrozumiałem, że jest brawurowy, ale zarazem słaby i płytki, bo nie dałem szansy
swemu bohaterowi. Powinienem był z nim rozmawiać nie dwie godziny, ale dwa
miesiące, a i to byłoby mało. Przecież to był człowiek – legenda! Jakie on
musiał mieć historie do opowiedzenia! Więcej już takiego błędu nie popełniłem.
Rosjan uwielbiam, dlatego ciągle do nich jeżdżę.
No, tak, ale później dopuszczał Pan
do głosu wielu bohaterów, także znanych, jak choćby córka Jeżowa.
Niezwykła
kobieta! Bardzo pogodna, mimo trudnego życia. Kasłała jak cholera, bo paliła
jednego papierosa za drugim. Spędziłem z nią na rozmowie całą noc, przy
zamkniętym oknie, bliski uduszenia. Nie pozwoliła otworzyć, bo była zima, a ona
nie miała opału i w mieszkaniu było bardzo zimno. Nie miałem wyobrażenia, jakie
może być dziecko kogoś takiego jak Jeżow, choć była to jego przybrana córka.
Czy może żyć z poczuciem winy? No, nie, bo sama została bardzo skrzywdzona. W
miasteczku, w którym mieszkała, nikt nie wiedział, kim jest. Z trudem ją
odnalazłem.
Pan w ogóle bardzo interesująco pisze
o ludziach, niezależnie od tego, kim oni są. Prosty kierowca albo samotny
emeryt jawi się w Pańskiej opowieści jako postać wyrazista i fascynująca. A
miejsca, choć pozornie brzydkie, okazują się w pewnych okolicznościach piękne i
nie pozbawione metafizyki.
Tak, bo
metafizyka może się zdarzyć w każdym miejscu. Myślę też, że każdy ma w sobie
coś fascynującego. Nawet w patrzeniu na kogoś, kogo się z założenia nie lubi,
można znaleźć coś wyjątkowego. Trzeba to jednak umieć dostrzec.
Niektórych bohaterów spotykał Pan
przypadkiem. Kiedy decydował Pan, że właśnie o tym człowieku chce pisać?
Ważny jest
także czas, który spędzamy z drugim człowiekiem. Bywa, że nie wysiada się tam,
gdzie potrzeba, ale jedzie się dalej z tym człowiekiem, aby go lepiej poznać.
Nie można też marnować czasu na gadanie o niczym. Uwielbiam poznawać ludzi. To
jest najciekawsze! Nie uprawiam turystyki, zwiedzania – to mnie nudzi.
Czyli nigdy nie przestaje Pan
pracować? Nagle zapala się jakaś lampka i myśli Pan sobie: to jest historia,
którą chcę napisać!
Poniekąd
tak. Poznaję kogoś w drodze, rozmawiamy, a potem przyznaję się, że jestem
reporterem i piszę o ludziach i że może spotkalibyśmy się jeszcze. Wiem, co
mnie zainteresowało, na jaki temat. I być może kiedyś taki temat mi się
nawinie. Mam teczki, które nazywam ”śmieci”. W ogóle na wszystkie tematy i
ludzi mam teczki (śmiech). Otóż te teczki – ”śmieci” służą mi do zbierania
różnych tematów, o których jeszcze nie wiem, do czego ich użyć. Na przykład
słyszę lecące gęsi, które nie mają zwyczaju zamykać dziobów i strasznie się drą
i zapisuję sobie taki obraz. I takie ”śmieci” znajdują się później w tekście
narratora.
A Pański reportaż zyskuje w ten
sposób ”trzeci wymiar”…
Mam także
pewność, że nic nie uleciało mojej uwagi – jest wszystko, co zobaczyłem.
Ale to wymaga ogromnej uważności!
Tak,
oczywiście, mogę przestać być uważny, ale wtedy przestaję zapisywać. Zdarza się
to jednak bardzo rzadko. Mam już taki nawyk. Pracuję właściwie bez przerwy.
Budzę się w nocy, słyszę ujadające psy, to włączam dyktafon i nagrywam ”gadanie”
psów. Po co?
Z powodu zawodowej obsesji?
Otóż nie. Okazuje
się, że nic nie straciłem, bo kiedy napisałem na blogu o tej niesamowitej nocy,
dołączyłem do tego nagranie dźwiękowe. I ludzie byli zachwyceni, że słyszą, jak
żrą się psy na Kołymie.
Kiedy poznajemy już wszystkie ludzkie
historie z ”Dzienników kołymskich” to nagle okazuje się, że jest tyle znaczeń
”Kołymy”, ilu ludzi, którzy tam żyją. I to jest też piękne w tym reportażu, że
Pan wykracza poza reporterskie ”tu i teraz”, co sprawia, że opowiedziane
historie zyskują uniwersalny wymiar.
Przyznam, że
nie mam dystansu do swoich bohaterów i przeżywam razem z nimi ich opowieści. Największe
emocje zawierają się właśnie w rozmowach z nimi. Musi upłynąć sporo czasu, abym
zaczął o tym pisać. Najpierw odsłuchuję dziesiątki godzin zapisanych na
dyktafonie i dokonuję wstępnej selekcji materiału. Wtedy właśnie wymyślam
konstrukcję narracji.
W swojej najnowszej książce –
”Skucha” zawarł Pan opowieści o ludziach, których znał bardzo dobrze. To wymaga
zupełnie innego podejścia do bohatera, który tym razem nie jest ani obcy, ani
przypadkowy.
Niektórzy
opowiadali mi o sobie rzeczy bardzo osobiste, a ja bałem się tego, bo
wiedziałem, że nie znajdę w sobie siły, aby z tego zrezygnować. Moją intencją
było zrobić portret pokolenia bardzo ważnego dla naszej historii, a
nieopisanego. Nic na to nie poradzę, że są właśnie tacy, jacy są – może mniej ciekawi od moich poprzednich
bohaterów i mają czasami bardzo skomplikowane życie. Walorem tej książki jest
fakt, że znałem tych ludzi osobiście, kiedy walczyli o wolną Polskę i mogłem
ich dzięki temu lepiej opisać.
Czy zaprzyjaźnia się Pan z niektórymi
swoimi bohaterami?
Bardzo
rzadko, ale zdarza się. Z Jurijem [„”Opowiadania kołymskie” – widnieje na
okładce – przyp. B. L.-C.] rozmawialiśmy 48 godzin bez przerwy i czuliśmy, jakbyśmy
się znali całe życie. To jest sprawa
uczuć, a tutaj nie czas ma znaczenie, ale intensywność. Przez te 48 godzin
myśmy siebie smakowali. Niewielu jest takich bohaterów, ale zdarzają się.
A jak zapatruje się na Pańską pracę
rodzina?
Żona jest
pierwszą czytelniczką moich książek, jej też opowiadam swoje przygody. Ojcem
byłem zawsze bardzo dobrym. Wyznam, że pisałem w gruncie rzeczy po to, aby
synowie mogli być ze mnie dumni. Kiedy mnie z nimi nie było, dzwoniłem do nich
będąc w niezwykłych miejscach, a oni mogli pochwalić się tym w szkole. Teraz są
dorośli, ale nie poszli w moje ślady – żyją po swojemu. Myślę, że dary Boże nie
są do odziedziczenia.
Z pewnością nie - Pan Bóg ma dla każdego indywidualny scenariusz. Bardzo dziękuję za rozmowę. |
Wywiad ukazał się na portalu Kulturaonline.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz