poniedziałek, 6 listopada 2017

Jacek Hugo-Bader: Prawda o człowieku leży w jego emocjach /wywiad/

Ze znakomitym reporterem - o tajnikach zawodu, problemach z dysleksją, spotkaniu z Kałasznikowem, a także o pasji opisywania ludzkich historii.

Jacek-Hugo-Bader, fot. Rafał Mielnik

Barbara Lekarczyk-Cisek: Zawód – reporter jest trudny i niebezpieczny nie tylko w filmie Antonioniego. W życiu także. Mimo to jest Pan, jak podkreśla w ostatnio wydanej książce ”Skucha”,  człowiekiem spełnionym, bo ten zawód to Pana pasja.

Jacek Hugo-Bader: Mam taki dar Boży, że potrafię wydobywać z moich rozmówców emocje – one są najważniejsze, bo jest w nich prawda o człowieku. Później, podczas pisania, staram się je oddać, aby odczuł je także czytelnik. Jestem skromnym pośrednikiem w przekazywaniu emocji, czułym radarem. Sprawiam, że one są prawdziwe. Choć jestem raczej twardym facetem, to jednak poznałem takie historie, przy których wzruszałem się wielokrotnie: podczas słuchania, następnie odsłuchując rozmowy, a potem zapisując je (śmiech). Tak było podczas rozmów z kobietami w reportażu ”Madonny polskie”. W nich się nagromadziły tak wielkie emocje, ponieważ dawno nikomu o swoich przeżyciach nie opowiadały. To był mazgajski tekst, który miałem potrzebę napisać. Niektóre z opowiedzianych tam historii to gotowy materiał na scenariusz, w którym miłość odgrywa najważniejszą rolę. Uwielbiam takie tematy!

Jaka była Pańska droga do zawodu reportera? Czy to, co przeczytałam – że był to w gruncie rzeczy przypadek, bo żona znalazła anons w gazecie i Pan się zgłosił – nie jest czasem rodzajem anegdoty?

Nie, naprawdę tak było! Zawsze jakoś byłem blisko czytania i pisania. Kiedy pisałem listy do matki, to mnie samemu się one podobały (śmiech). Zawsze pisałem świetne wypracowania, ale tekstów do gazet nie pisałem wtedy wcale. Kiedy żona pokazała mi to ogłoszenie w ”Gazecie Wyborczej”, którą wtedy wszyscy z zapałem czytaliśmy, pomyślałem sobie: Czemu nie?

Tym bardziej więc musiał Pan intensywnie terminować w zawodzie. Jakie były Pana pierwsze teksty?

Początkowo skierowano mnie do działu, w którym redagowałem newsy, co nie było jakąś wielką sztuką. Najłatwiej nauczyć się tego można w praktyce redakcyjnej. Moje teksty były zazwyczaj za długie, co często wkurzało Romka Kurkiewicza i Stasia Turnaua, bo musieli je poprawiać i skracać. Ciągle brakowało mi miejsca, aby opisać sprawę dogłębnie. Już w moim pierwszym tekście były elementy reportażu. To się czasami podobało, bo było inne, świeże. Ostatecznie zostałem dyscyplinarnie wyrzucony do Działu Reportażu, do Małgosi Szejnert. No i wtedy już hulaj dusza! Bo ja zawsze miałem temperament reportera.

Przypuszczam, że Małgorzata Szejnert była dla Pana mistrzynią.

Tak! Dzięki niej miałem błyskawiczną szkołę pisania reportaży. Siadywała ze mną przy komputerze i razem poprawialiśmy moje teksty. Widziałem, jak pracuje i to było cudowne. Uczyłem się reporterki w biegu, w praniu, w walce, na froncie. Nie ma lepszej możliwości! Najgorzej było z błędami, bo jestem dyslektykiem i to Małgosię denerwowało, bo traciła czas na poprawianie błędów, zamiast poświęcić go na sprawy merytoryczne. W słowie ”Murzyn” potrafiłem zrobić trzy błędy. Sam nie wiem, jak to możliwe (śmiech). Teraz to żaden problem, bo poprawia mi je komputer. Ale to chyba przesada – pisać ”Murzyn” przez duże ”M”… Naprawdę się tak pisze?

Potocznie ”być czyimś murzynem” pisze się małą literą ale w sensie nazwy rasy – dużą.

A my jesteśmy jaką rasą? Jak się pisze ”indoeuropejczyk”?

Nie ma takiego słowa. Jest Europejczyk albo język indoeuropejski. A Murzyna pisze się wielką literą – może dlatego, żeby nie miał kompleksów… (śmiech)

A, to teraz rozumiem!

Czy pamięta Pan swój pierwszy reportaż?

Tak, był to reportaż ”Wiatr wieje w tysiącach butelek”, który ukazał się, kiedy jeszcze byłem w dziale newsów. Dotyczył wysypiska śmieci w Warszawie na Wawrzyszewie, które jest jednocześnie … najwyższą górą na Mazowszu. Ciągle to miejsce widywałem z daleka i zachciało mi się tam być, zobaczyć, co się tam dzieje. Wysypisko opanowali ”wynalazcy”, jak sami siebie nazywali, bo wynajdywali różne ciekawe rzeczy. Tekst nie ma dialogów, bo wówczas dopiero uczyłem się wchodzenia w głębsze relacje z ludźmi. To był, jak sam określam,  tekst ”z oczu” – opis nieznanego terytorium.

W swojej ostatniej książce: ”Skucha” porównuje się Pan do wałęsającego się psa, który może biec długo, bez przerwy, byle tylko znaleźć opowieść, jakiś smakowity szczegół… Te opowieści znajduje Pan czasem bardzo daleko stąd, np. na Kołymie. A wszystko zaczęło się podobno od kałasznikowa…

Rzeczywiście, mój pierwszy tekst o Rosji dotyczył kałasznikowa. Temat podsunął mi Romek Kurkiewicz i chętnie go podjąłem, bo byłem już na tyle doświadczonym reporterem, że wiedziałem, że bohaterem reportażu może być przedmiot, miasto, państwo… Bardzo mi się spodobał taki męski temat. Początkowo miałem zamiar napisać ten reportaż w Polsce, bo mamy przecież fabrykę, użytkowników tej broni… Ale dotarło do mnie, że facet, który tę broń wymyślił, żyje.  Jakimś cudem dotarłem do mieszkającego na Uralu wynalazcy, dzięki pomocy dziennikarki Radia Swoboda, która dała mi jego numer telefonu. Dodzwoniłem się do niego i wtedy dotarła do mnie bolesna prawda, że prawie wcale nie umiem rozmawiać po rosyjsku, ale także i to, że  Kałasznikow jest na dodatek głuchy jak pień. Kiedy w końcu do niego przyjechałem, nie pamiętał, że jakiś Polak rozmawiał z nim telefonicznie. Reportaż, który napisałem, okazał się wielkim sukcesem, choć teraz wiem, że jest on do bani, bo jest błahy i płytki. Przede wszystkim dlatego, że nie miałem warsztatu i nie znałem języka, choć uczyłem się go latami w PRL-u. Przecież nawet mój pies by się przez tak długi czas nauczył… A wtedy było tak, że im dłużej nas uczono, tym mniej umieliśmy. Na szczęście znałem Ankę Żebrowską – filologa rosyjskiego, która pomogła mi przetłumaczyć pytania. Miałem wtedy arogancką śmiałość, a może była to śmiała arogancja. Miałem też religijną wiarę w swoje możliwości. Teraz się tego wstydzę. Poza tym chciałem temu Kałasznikowowi wygarnąć w oczy za te wszystkie lata polskiej niewoli. Nie umiałem z nim wejść w dialog i on mnie po jakimś czasie wyrzucił, nie chciał tak ”rozmawiać”.  Powstał tekst szalenie brawurowy.

Jednym słowem – sukces.

Tak! Wszystkim się szalenie podobał, co objawiało się tym, że chcieli ze mną jeść wspólne posiłki w  stołówce zakładowej (śmiech). Chwaliła mnie też szefowa. Chodziłem dumny jak paw. Ale kiedyś spotkałem na korytarzu Hannę Krall – pogratulowała mi sukcesów, ale do tekstu miała jakieś zastrzeżenia. Przemknęła jednak i nie powiedziała, jakie. Zostałem sam, zdumiony taką reakcją. Po kilku miesiącach sytuacja się powtórzyła. Pytam, o co chodzi, ale znowu się czymś wywinęła i już jej nie było. Dopiero kiedy zacząłem składać teksty do swojej pierwszej książki: ”W rajskiej dolinie”,  przeczytałem ten tekst o Kałasznikowie i zrozumiałem, że jest brawurowy, ale zarazem słaby i płytki, bo nie dałem szansy swemu bohaterowi. Powinienem był z nim rozmawiać nie dwie godziny, ale dwa miesiące, a i to byłoby mało. Przecież to był człowiek – legenda! Jakie on musiał mieć historie do opowiedzenia! Więcej już takiego błędu nie popełniłem. Rosjan uwielbiam, dlatego ciągle do nich jeżdżę.

No, tak, ale później dopuszczał Pan do głosu wielu bohaterów, także znanych, jak choćby córka Jeżowa.

Niezwykła kobieta! Bardzo pogodna, mimo trudnego życia. Kasłała jak cholera, bo paliła jednego papierosa za drugim. Spędziłem z nią na rozmowie całą noc, przy zamkniętym oknie, bliski uduszenia. Nie pozwoliła otworzyć, bo była zima, a ona nie miała opału i w mieszkaniu było bardzo zimno. Nie miałem wyobrażenia, jakie może być dziecko kogoś takiego jak Jeżow, choć była to jego przybrana córka. Czy może żyć z poczuciem winy? No, nie, bo sama została bardzo skrzywdzona. W miasteczku, w którym mieszkała, nikt nie wiedział, kim jest. Z trudem ją odnalazłem.

Pan w ogóle bardzo interesująco pisze o ludziach, niezależnie od tego, kim oni są. Prosty kierowca albo samotny emeryt jawi się w Pańskiej opowieści jako postać wyrazista i fascynująca. A miejsca, choć pozornie brzydkie, okazują się w pewnych okolicznościach piękne i nie pozbawione metafizyki.

Tak, bo metafizyka może się zdarzyć w każdym miejscu. Myślę też, że każdy ma w sobie coś fascynującego. Nawet w patrzeniu na kogoś, kogo się z założenia nie lubi, można znaleźć coś wyjątkowego. Trzeba to jednak umieć dostrzec.

Niektórych bohaterów spotykał Pan przypadkiem. Kiedy decydował Pan, że właśnie o tym człowieku chce pisać?

Ważny jest także czas, który spędzamy z drugim człowiekiem. Bywa, że nie wysiada się tam, gdzie potrzeba, ale jedzie się dalej z tym człowiekiem, aby go lepiej poznać. Nie można też marnować czasu na gadanie o niczym. Uwielbiam poznawać ludzi. To jest najciekawsze! Nie uprawiam turystyki, zwiedzania – to mnie nudzi.

Czyli nigdy nie przestaje Pan pracować? Nagle zapala się jakaś lampka i myśli Pan sobie: to jest historia, którą chcę napisać!

Poniekąd tak. Poznaję kogoś w drodze, rozmawiamy, a potem przyznaję się, że jestem reporterem i piszę o ludziach i że może spotkalibyśmy się jeszcze. Wiem, co mnie zainteresowało, na jaki temat. I być może kiedyś taki temat mi się nawinie. Mam teczki, które nazywam ”śmieci”. W ogóle na wszystkie tematy i ludzi mam teczki (śmiech). Otóż te teczki – ”śmieci” służą mi do zbierania różnych tematów, o których jeszcze nie wiem, do czego ich użyć. Na przykład słyszę lecące gęsi, które nie mają zwyczaju zamykać dziobów i strasznie się drą i zapisuję sobie taki obraz. I takie ”śmieci” znajdują się później w tekście narratora.

A Pański reportaż zyskuje w ten sposób ”trzeci wymiar”…

Mam także pewność, że nic nie uleciało mojej uwagi – jest wszystko, co zobaczyłem.

Ale to wymaga ogromnej uważności!

Tak, oczywiście, mogę przestać być uważny, ale wtedy przestaję zapisywać. Zdarza się to jednak bardzo rzadko. Mam już taki nawyk. Pracuję właściwie bez przerwy. Budzę się w nocy, słyszę ujadające psy, to włączam dyktafon i nagrywam ”gadanie” psów. Po co?

Z powodu zawodowej obsesji?

Otóż nie. Okazuje się, że nic nie straciłem, bo kiedy napisałem na blogu o tej niesamowitej nocy, dołączyłem do tego nagranie dźwiękowe. I ludzie byli zachwyceni, że słyszą, jak żrą się psy na Kołymie.

Kiedy poznajemy już wszystkie ludzkie historie z ”Dzienników kołymskich” to nagle okazuje się, że jest tyle znaczeń ”Kołymy”, ilu ludzi, którzy tam żyją. I to jest też piękne w tym reportażu, że Pan wykracza poza reporterskie ”tu i teraz”, co sprawia, że opowiedziane historie zyskują uniwersalny wymiar.

Przyznam, że nie mam dystansu do swoich bohaterów i przeżywam razem z nimi ich opowieści. Największe emocje zawierają się właśnie w rozmowach z nimi. Musi upłynąć sporo czasu, abym zaczął o tym pisać. Najpierw odsłuchuję dziesiątki godzin zapisanych na dyktafonie i dokonuję wstępnej selekcji materiału. Wtedy właśnie wymyślam konstrukcję narracji. 

W swojej najnowszej książce – ”Skucha” zawarł Pan opowieści o ludziach, których znał bardzo dobrze. To wymaga zupełnie innego podejścia do bohatera, który tym razem nie jest ani obcy, ani przypadkowy.

Niektórzy opowiadali mi o sobie rzeczy bardzo osobiste, a ja bałem się tego, bo wiedziałem, że nie znajdę w sobie siły, aby z tego zrezygnować. Moją intencją było zrobić portret pokolenia bardzo ważnego dla naszej historii, a nieopisanego. Nic na to nie poradzę, że są właśnie tacy, jacy są  – może mniej ciekawi od moich poprzednich bohaterów i mają czasami bardzo skomplikowane życie. Walorem tej książki jest fakt, że znałem tych ludzi osobiście, kiedy walczyli o wolną Polskę i mogłem ich dzięki temu lepiej opisać.

Czy zaprzyjaźnia się Pan z niektórymi swoimi bohaterami?

Bardzo rzadko, ale zdarza się. Z Jurijem [„”Opowiadania kołymskie” – widnieje na okładce – przyp. B. L.-C.] rozmawialiśmy 48 godzin bez przerwy i czuliśmy, jakbyśmy się znali całe życie.  To jest sprawa uczuć, a tutaj nie czas ma znaczenie, ale intensywność. Przez te 48 godzin myśmy siebie smakowali. Niewielu jest takich bohaterów, ale zdarzają się.

A jak zapatruje się na Pańską pracę rodzina?

Żona jest pierwszą czytelniczką moich książek, jej też opowiadam swoje przygody. Ojcem byłem zawsze bardzo dobrym. Wyznam, że pisałem w gruncie rzeczy po to, aby synowie mogli być ze mnie dumni. Kiedy mnie z nimi nie było, dzwoniłem do nich będąc w niezwykłych miejscach, a oni mogli pochwalić się tym w szkole. Teraz są dorośli, ale nie poszli w moje ślady – żyją po swojemu. Myślę, że dary Boże nie są do odziedziczenia.

Z pewnością nie - Pan Bóg ma dla każdego indywidualny scenariusz. Bardzo dziękuję za rozmowę.

Wywiad ukazał się na portalu Kulturaonline.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

NFM I Rezonanse Sztuki XV - SOLO I W DUECIE l 15.11.2024–23.02.2025

29.listopada.2024 o godz. 17.30  w foyer NFM odbędzie się wernisaż wystawy Rezonanse Sztuki XV - SOLO I W DUECIE. Wielogłos Artystycznych Po...

Popularne posty