Z reżyserem Marcinem Dudziakiem - o „Wołaniu”,
jego filmowym debiucie.
Marcin Dudziak, fot. Barbara Lekarczyk-Cisek |
Barbara Lekarczyk-Cisek: Podczas
festiwalu Nowe Horyzonty mieliśmy okazję zobaczyć Pana debiutancki film
”Wołanie”, który tak się podobał publiczności, że postanowiono zaprosić Pana
wraz z filmem ponownie do Wrocławia. Proszę zatem przybliżyć nam okoliczności
swego debiutu. Proszę też opowiedzieć widzom o sobie.
Marcin Dudziak: Historia tego debiutu zaczęła się
pięć lat temu. Mieszkałem wówczas we Francji i miałem za sobą pierwszy krótki
film, który zrobiłem po szkole filmowej. Szukałem właśnie tematu na debiut,
kiedy usłyszałem w Dwójce rozmowę na temat zbioru opowiadań Kazimierza Orłosia.
Wówczas po raz pierwszy usłyszałem o ”Zimorodku”.
Co Pana tak ujęło?
Było coś
takiego już w tym krótkim omówieniu, że postanowiłem je przeczytać. Po lekturze
zaś już wiedziałem, że to będzie mój film. Skontaktowałem się z autorem,
zaczęliśmy rozmawiać, potem powstał scenariusz. Znalazłem koproducenta i
postanowiłem, że film będę robić prywatnie.
Kiedy przystąpił Pan do realizacji?
Zdjęcia
zaczęły się w 2011 roku i od tego czasu, przez okres trzech lat, trwała
postprodukcja. Trwało to tak długo m.in. dlatego, że byłem bezkompromisowy,
jeśli chodzi o dźwięk. Montaż filmu także trwał długo. A poza tym, aby film
ukończyć, musieliśmy na niego
sukcesywnie zarabiać.
A jak to się stało, że film trafił na
konkurs festiwalu Nowe Horyzonty?
Jeszcze
nieukończony film zobaczył Roman Gutek i zaprosił nas na festiwal. Od tego
zaczęła się nasza wielka filmowa przygoda, bo po Nowych Horyzontach zaczęliśmy
jeździć na kolejne festiwale, m.in. do Rotterdamu. Wreszcie film trafił do
dystrybucji kinowej w Polsce.
Jaki miał Pan wpływ na wizualną
stronę filmu, który jest przede wszystkim wieloznacznym obrazem, bo niewiele
jest tam dialogów?
Moim zdaniem
w tym filmie najmocniejszy jest dźwięk – to wyraźnie można odczuć oglądając go
na dużym ekranie. Włożyliśmy wiele miesięcy pracy w to, aby odtworzyć coś, co
jest nie do nagrania: dźwięki rzeki, szum lasu – tego nie da się nagrać.
Użyliśmy do tego specjalnych mikrofonów, ale i to nie na wiele się zdało.
Wymogłem więc na dźwiękowcu, aby nagrywał syntetycznie w studiu i tak udało się
odtworzyć dźwiękową opresyjność monumentalnej przyrody. W filmie obraz jest
często kontemplacyjny, a dźwięk podtrzymuje rodzaj napięcia.
Podczas
kręcenia filmu współpracowałem z Tomkiem Woźniczką – operatorem mojego
poprzedniego filmu. Rozumieliśmy się więc bardzo dobrze. Najpierw
przedyskutowaliśmy, jakim językiem będziemy opowiadać tę historię. Film ma
wyjątkowo mało ujęć – na 78 minut przypada ich ok. 50. Dla porównania – we
współczesnym filmie byłoby to ok. 7 minut projekcji.
A jak wyglądał sam plan filmowy?
Kręciliśmy w
Bieszczadach. Zależało mi na ujęciu z perspektywy natury, która jest wieczna i
trwa, a człowiek jest tylko przechodniem, czymś ulotnym. W związku z tym nie
chcieliśmy, aby były to piękne landszafty, ale coś głębszego. Szukaliśmy więc
także właściwych miejsc. Zależało mi, aby ekipa była jak najmniejsza, bo
chciałem mieć jak największą swobodę. Kręciliśmy podczas dnia, w naturalnym
oświetleniu albo gdy zmierzchało.
A czy zdarzyły się podczas kręcenia
jakieś wyjątkowo trudne momenty?
Kręciliśmy
21 dni i był to bardzo trudny plan. Mała ekipa powoduje, że występuje się w
wielu rolach, także w rolach tragarzy, byliśmy też zmęczeni fizycznie. Już na
samym początku, kiedy wydawało się, że możemy zaczynać pracę, okazało się, że –
wbrew wcześniejszym ustaleniom – ponton nie pływa, bo San ma zbyt niski stan. W
rezultacie zaczęliśmy szukać innych miejsc do filmowania. Trudne było samo
kręcenie na wodzie w tak małej ekipie.
Czy montowanie filmu było równie
skomplikowane?
Montowałem
film z Danielem Gąsiorowskim i trwało to długo, około dwa lata, ponieważ
zdecydowałem, że będziemy go montować ”na głucho”, czyli bez dźwięku. Kłopot polegał
na tym, że film miał długie ujęcia i równocześnie trzeba było sobie wyobrazić,
co będzie słychać wraz z obrazami. Czasami przez kilka miesięcy mieliśmy
wrażenie, że to nie działa, co było szalenie frustrujące. Pojawiały się więc
ciągle kolejne wersje i to przedłużało cały proces.
Wprawdzie promuje Pan obecnie swój
filmowy debiut, ale chciałabym zapytać, czy mentalnie udało się już Pani od
niego uwolnić i czy planuje już coś nowego?
Mam
wprawdzie ogromną przyjemność, że mogę ze swoim filmem jeździć i rozmawiać z
publicznością, ale już się od niego uwolniłem. Zdjęcia do następnego projektu
planujemy na jesień przyszłego roku. Aktualnie powstaje scenariusz, który
również jest adaptacją prozy Kazimierza Orłosia.
Życzę powodzenia i dziękuję za
rozmowę.
Wywiad ukazał się na portalu Kulturaonline w październiku 2015 r.
Wywiad ukazał się na portalu Kulturaonline w październiku 2015 r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz