Rozmawiam Olgierdem Czernerem – nestorem wrocławskiej architektury, profesorem
Politechniki Wrocławskiej, wybitnym konserwatorem zabytków. Okazją do tego
spotkania było wydanie wspomnień: ”Mój wiek XX”.
prof. Olgierd Czerner, fot. Stefan Arczyński/skan książki "Mój wiek XX" |
Barbara
Lekarczyk-Cisek: Tytuł dwutomowego dzieła Pana Profesora brzmi znajomo. Czy to
celowe nawiązanie do ”Mojego wieku” Aleksandra Wata?
Prof.
Olgierd Czerner: Nie, ten tytuł był propozycją dawnego
Wydawnictwa ”Ossolineum”, podobnie jak cała książka. Prowadziłem wprawdzie coś
w rodzaju dziennika, ale trzeba było ”odcedzić” to, co istotne od spraw
drugorzędnych. Poza tym wydawnictwo znikło i dopiero niedawno zaczęło się
odradzać.
Napisał
Pan we wstępie, że architektura to Pana miłość, której towarzyszą ludzie i
krajobrazy. Jak zrodziła się ta miłość do architektury – tak trwała, że
pozostał jej Pan wierny przez całe życie?
W rodzinie nie miałem architekta. Co prawda odkryłem
niedawno, że w końcu XIX wieku żył w Katowicach architekt – Niemiec o tym samym
nazwisku, ale nigdy nie sprawdzałem tego, czy byliśmy spowinowaceni. Zresztą
niczym się nie wyróżnił. Moje zainteresowanie architekturą wynikło z marzeń
mojego ojca Karola, który pochodził ze Śląska Cieszyńskiego, z tej części,
która pozostała poza granicami Rzeczypospolitej. Całe życie tęsknił i chciał
tam wrócić. Do tego stopnia, że w Cieszynie, na górce, skąd roztaczał się widok
na tamtą stronę, kupił w latach międzywojennych działkę, a w czasie wojny
projektował dom, który chciał tam postawić. Nie był architektem, więc jego
projektowanie był dość nieudolne, bo był inżynierem mechanikiem, ale wtedy,
oczywiście, tak nie myślałem. Ojciec przyjaźnił się z Tadeuszem Michejdą,
wybitnym architektem zaolziańskim, nieco starszym kolegą ze studiów we Lwowie.
Swojego marzenia ojciec nie zrealizował, ale to w jakimś sensie ciążyło nad
nami.
Tuż
po wojnie studiował Pan Profesor architekturę we Wrocławiu. Co więcej, stał się
Pan częścią wrocławskiej powojennej historii, zwłaszcza w dziedzinie
architektury. Czy któryś z wrocławskich zabytków, które uratował, szczególnie
Pan ceni?
Najwięcej pracy włożyłem w odbudowę Kościoła
Najświętszej Marii Panny na Piasku. Udało mi się odkryć romańskie szczątki tego
kościoła z połowy XII wieku, a także odbudować sam kościół. W tym okresie
absolutnej niemożności było to prawdziwym wyczynem. Kiedy zostałem powołany na
stanowisko konserwatora, miałem 26 lat, a do dyspozycji - puste biurko i
takąż szafę. Nie wiadomo było nawet, jakie obiekty mam objąć swoją opieką.
Początki były bardzo trudne, bo miasto było kompletnie wywrócone do góry
nogami. Jak wówczas mówiono, była to wielka wieś, po której jeżdżą tramwaje.
Trzeba było dopiero stworzyć kryteria, co ratować z tej masy w większości
zrujnowanych zabytków. W dodatku istniały ideologiczne przesłanki, które temu
przeszkadzały. Po pierwsze, tymi zabytkami były przeważnie kościoły, ale
przecież władze komunistyczne nie miały zamiaru ich ratować. Zachowały się też
mieszczańskie kamienice, ale nie zamierzano remontować ”burżuazyjnych” obiektów.
Aby ratować zabytki, trzeba było motywować to historią Polski, co było w wielu
wypadkach bardzo naciągane. Dzisiaj z ówczesnych argumentów można by się zdrowo
uśmiać. Wybitny historyk sztuki, prof. Marian
Morelowski, wyszukiwał te oznaki polskości, dosyć naciągając fakty dla
potrzeb propagandy. Wybronił np. wybitnego niemieckiego architekta, Carla Gottharda Langhansa, autora Bramy
Brandemburskiej w Berlinie i sporej ilości budynków we Wrocławiu. Ponieważ Langhans
urodził się w Kamiennej Górze, więc Morelowski mówił: ”Jaki on tam Langhans, to
nasz kolega, Karol z Kamiennej Góry” (śmiech). Czasami posuwał się nawet do
tego, że występował przeciwko restauracji wrocławskich kamienic, zbudowanych
przez ”dorobkiewiczów”, po to, aby być wiarygodnym i ratować ważniejsze
obiekty. Tak wmawiał różne rzeczy tym komunistom i to skutkowało.
Czy
Pan Profesor również uciekał się do takich dyplomatycznych zabiegów?
O, tak, wyszukiwałem takich argumentów, które mogły
mi pomóc. Kiedy przyszedł czas ”tysiąca szkół na Tysiąclecie”, próbowałem
zadbać o te obiekty, do których to hasło nawiązywało. Upomniałem się przy tej
okazji o Kościół św. Wincentego, w którym znajdowały się szczątki Henryka
Pobożnego. Kiedy mieliśmy odbudowywać dach Kościoła św. Magdaleny, również
trzeba było bardzo się starać nie tylko o to, aby uzyskać zgodę i w
konsekwencji przydział materiałów. Kiedy już miałem wszystko gotowe, Mostostal
odstąpił od umowy, bo partia ukarała dyrektora za naprawę dachu Katedry w
Oliwie i nie miał prawa budować dachu we Wrocławiu. Poszedłem do pierwszego
sekretarza partii, którego kompletnie nie znałem i jakimś cudem udało mi się go
przekonać, aby pomógł ”odkręcić” sprawę.
Oprócz
pracy konserwatora, pracował Pan naukowo i podróżował po świecie…
Istotnie, zostawiłem sobie furtkę i pracowałem na
pół etatu na Politechnice.
Pisze
Pan m.in. o podróży do Włoch i o tym, że miał szczęście znaleźć się w Kaplicy
Sykstyńskiej, gdy restaurowano freski Michała Anioła.
To było moje największe przeżycie. W Rzymie znalazłem
się służbowo w czasie, gdy podjęto prace konserwacyjne przy freskach w Kaplicy
Sykstyńskiej. Dzięki zdjęciom japońskiej firmy konserwatorskiej można było
prześledzić, jak głęboko farby Michała Anioła wsiąkły w tynk Kaplicy. Miałem szczęście być przy wielu cennych zabytkach i o nich
dyskutować w zacnym gronie, np. przy ratowaniu Wenecji czy Krzywej Wieży w
Pizie. Bardzo zdecydowanie wprzągłem się w działanie międzynarodowe służby
konserwatorskiej – jestem założycielem ICOMOS-u (International Council on Monuments and Sites
- Międzynarodowa Rada Ochrony Zabytków). Dość szybko piąłem się
po stopniach kariery konserwatorsko-naukowo-urzędniczej. Było to okazją do
obejrzenia prac niejednokrotnie bardzo wyrafinowanych technicznie. Cenię to
sobie bardzo i mam ogromne uznanie dla sztuki włoskiej.
Podróże
do Włoch nie są jedynymi Pańskimi wyprawami?
Istotnie, podróżowałem i do innych miejsc, choć nie
tak często i nie tak szczegółowo. Moje włoskie podróże były na początku poparte
niezwykle skromnymi środkami, z którym nie sposób było się utrzymać - dieta
dzienna włoskiego stypendysty wynosiła wówczas 3,5 dolara! Za tę sumę miałem znaleźć
hotel, opłacić dojazdy i wyżywić się, co było karkołomną sztuką, zwłaszcza gdy
trwało to kilka miesięcy. Polscy konserwatorzy brali udział m.in. w ratowaniu
Florencji po powodzi. Mieliśmy bardzo dobre zaplecze naukowe i nasi
konserwatorzy byli wysoko cenieni i chętnie zapraszani.
A
czy podczas konserwowania zabytków we Wrocławiu zdarzyły się Panu jakieś
znaczące odkrycia?
Przede wszystkim starałem się doprowadzić do
zidentyfikowania i odsłonięcia romańskich szczątków opactwa Panny Marii na
Piasku. Uznałem, że skoro zachował się tympanon Marii Włostowicowej, na którym jedna z postaci trzyma kościół, a
zatem musiał on powstać. I udało się! Miałem szczęście i intuicję.
Cechą
charakterystyczną Pańskich wspomnień jest przeplatanie się pracy zawodowej z
życiem osobistym, co nadaje im charakterystyczny ton. To jest piękne, bo dzięki
temu jawi się cały człowiek...
Moja śp. pamięci żona Barbara była architektem
urbanistą. Mieliśmy dwoje dzieci: córka jest filozofem czasu, a syn Rafał został
architektem i jest znawcą architektury Egiptu. Ma tam nawet swoje stanowisko
badawcze. Stało się tak m.in. dzięki prof. Kazimierzowi Michałowskiemu, którego
dobrze znałem. Natomiast córka Dorota wyjechała na studia do Paryża, gdzie
ukończyła rozpoczętą we Wrocławiu filozofię. Poza tym pisze wiersze o miłości –
jest poetką. Ma syna – dojrzałego filmowca. Myślę, że wszyscy dobrze sobie
radzą w życiu.
Na
końcu swojej książki napisał Pan: Czasy
się zmieniają, a my wraz z nimi. Czy po napisaniu swoich wspomnień patrzy
Pan na siebie trochę „zewnętrznym okiem” – jak na innego człowieka?
Z pewnością się zmieniłem, a niektóre sprawy mnie
przerosły. Mam na myśli choćby sprawy zawodowe. Kiedyś byłem odpowiedzialny za
przeprowadzenie restauracji Panoramy Racławickiej i robiłem to według wiedzy i
doświadczenia, które wówczas miałem. Obecnie techniki konserwatorskie bardzo
się zmieniły.
Czy
pozostawił Pan po sobie jakichś uczniów?
Sądziłem, że nie, ale na spotkaniu autorskim z
okazji wydania moich wspomnień pojawiło się tyle serdecznych osób, że mnie to
aż zdumiało.
A więc jednak! Dziękuję
za rozmowę.
Wywiad ukazał się pierwotnie na portalu Kulturaonline w marcu 2017 roku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz