Christian Danowicz, fot. ze strony internetowej artysty |
Barbara Lekarczyk-Cisek: Wyznać muszę, że kocham koncerty na żywo w Narodowym Forum Muzyki i kiedy na skutek pandemii zostałam od nich nagle odcięta, czułam się głęboko nieszczęśliwa. Toteż kiedy zapowiedziano pierwszy koncert 12 czerwca, pognałam do NFM jak na skrzydłach i nie przeszkadzały mi nawet rozmaite obostrzenia. Koncert ten jakoś szczególnie przeżyłam nie tylko dlatego, że wszyscy byliśmy poruszeni ponownym otwarciem Forum, ale również z tej przyczyny, że był on pierwszy po długim okresie zamknięcia NFM dla publiczności. Dodatkowo wniósł Pan do tego koncertu tyle radości i energii, że publiczność spontanicznie wyrywała się do braw pomiędzy częściami "Czterech pór roku" Vivaldiego, a potem wielokrotnie bisowaliście. Miałam nawet odczucie, że muzycy tego potrzebują - aby czuć publiczność. A jak to wyglądało ze sceny?
Christian Danowicz: To był rzeczywiście szczególny koncert. Jeden z moich kolegów - muzyków dobrze określił to, co wtedy wszyscy czuliśmy. Początek koncertu był pełen napięcia, które towarzyszyło naszemu powrotowi do sztuki. Byliśmy jak bohaterowie, którzy muszą stanąć na wysokości zadania, a nie było to łatwe, bo sala wydawała się być pusta. Nikt się jednak nie poddał, czułem wielkie zaangażowanie i wsparcie muzyków. Prawdziwy powrót poczułem jednak dopiero pomiędzy bisami.
My, z widowni, czuliśmy przede wszystkim dobrą energię - graliście świetnym tempie, nawet tupali. Miało się przekonanie, że to szczególny koncert, w którym każda kolejna część przynosiła coś nowego. Dla mnie to były najlepsze, najbardziej pamiętne "Cztery pory roku", choć słyszałam je wiele razy w bardzo dobrych wykonaniach.
Akurat jeśli chodzi o tupanie, to Vivaldi je przewidział, pisząc wiersze do każdej pory roku. Zimą trzeba biegać i tupać, aby się rozgrzać (śmiech). Osobiście bardzo sobie cenię członków Orkiestry Leopoldinum nie tylko za to, że są znakomitymi muzykami, ale także dlatego, że są otwarci, skłonni do eksperymentowania, twórczy.
Vivaldiego grał Pan nie po raz pierwszy, w dodatku utrwalił na płycie "Vivaldi & Piazzola". Intryguje mnie, w jaki sposób artysta poszukuje własnej interpretacji utworu wprawdzie pięknego, ale jednocześnie tak "ogranego".
Aby to wyjaśnić, odwołam się do anegdoty. Byłem kiedyś na próbie generalnej wybitnego skrzypka, jednego z moich ulubionych - Ivry Gitlisa z orkiestrą Capitole w Tuluzie. Grał koncert skrzypcowy Brahmsa i wykonywał go wbrew tradycji wykonawczej - grał cały utwór odwrotnymi smyczkami (pierwszy dźwięk i akordy do góry), czego nikt do tej pory nie wymyślił. Orkiestra była zbulwersowana i odebrała to jako brak szacunku. Kiedy koncertmistrz zapytał skrzypka, dlaczego grał wszystko na odwrót, Gitlis odparł, że nie mógłby sobie wyobrazić innego brzmienia utworu, skoro gra go zawsze tak samo. Musi zatem doświadczyć nowego brzmienia, aby doznać nowych inspiracji. Dla mnie stało się to doświadczenie kluczem do twórczego wykonawstwa. I nie chodzi tylko o to, że każdy gra w swoim stylu, inaczej niż pozostali, ale przede wszystkim o to, że każdy próbuje pokonać własne schematy, grać twórczo. Powtarzam także swoim studentom, że nie po to ćwiczymy godzinami, aby grać czysto i perfekcyjnie technicznie, choć to też jest ważne. Należy przede wszystkim dążyć do osiągnięcia takiej swobody w graniu, aby móc za pomocą muzyki "opowiadać" za każdym razem w inny sposób. To trochę tak, jak z opowiadaniem dziecku bajki na dobranoc: schemat pozostaje ten sam, ale za każdym razem coś się jednak dodaje od siebie, dzięki czemu istnieje element niespodzianki i opowiadana historia nie znudzi się. Podobnie rzecz ma się z nagraniami. Zdecydowanie nie jestem ich fanem. Ta praca nad interpretacją utworu jest czasami procesem intelektualnym, a niekiedy dzieje się spontanicznie na scenie, podczas koncertu. Oba te podejścia mogą zresztą współistnieć. Najważniejsze jest być sobą.
Nie docenia Pan nawet tych najlepszych nagrań?
Nie, bo to dążenie do bycia doskonałym jest śmiercią prawdziwej sztuki. Sztuka służy temu, aby było tak, jak na tym koncercie 12 czerwca - wyzwalają się emocje i dzieje się coś więcej niż zwykły koncert. Jeśli natomiast przychodzi się na koncert po to, aby zwracać uwagę na jego techniczne walory, to coś ważnego się traci. Poza tym zapominamy, że muzyka była dawniej dla wszystkich, a nie tylko dla elit. Opera była miejscem rozrywki, jak dziś festiwal rockowy. Ludzie gromadzili się także, aby pomuzykować dla przyjemności, dla zabawy. Barokowe concertare było po prostu rozmową, a nie poważnym koncertem w dzisiejszym znaczeniu. Muzyka nie może być tylko dla muzyki, sztuką dla sztuki.
Christian Danowicz, fot. Bogusław Beszlej |
Być może o podejściu do muzyki decydują nasze wczesne doświadczenia oraz ci, którzy nas wprowadzają w świat dźwięków... Pańskim pierwszym nauczycielem muzyki był ojciec. Jak wyglądały Wasze lekcje i czy przenosi Pan coś z tej praktyki na własne dzieci i na studentów?
Będąc dzieckiem nie marzyłem bynajmniej, aby grać na skrzypcach. Wszystko przebiegało w sposób naturalny: ojciec był skrzypkiem, więc czasami grywał w domu dla gości i do dziś miło to wspominam jako spotkania muzyczne. Ojciec był wędrownym muzykiem - ciągle gdzieś wychodził w futerałem i czasami nie było go tygodniami. Mnie nie zmuszał do ćwiczeń, ale próbował motywować, płacąc mi np. kieszonkowe za godzinę grania. Nawet wówczas, kiedy był w domu, uczył innych, więc nie miał zbyt wiele czasu dla mnie.Toteż kiedy miał ze mną lekcje, pragnąłem mieć wreszcie tatę tylko dla siebie i chciałem, aby to trwało jak najdłużej. Czasami wracał tak zmęczony, że odpoczywał w innym pokoju, podczas gdy ja ćwiczyłem, aby mnie słyszał i był zadowolony z tego, że się staram. Czasami jednak spędzaliśmy ze skrzypcami cały dzień, grając i słuchając skrzypków ze starej szkoły wykonawstwa, których dzięki ojcu pokochałem. A słuchaliśmy Yehudi Menuhina, Ivry Gitlisa, Jaschę Heifetza, Fritza Kreislera. Ojciec wszystkich ich kochał i uczył mnie, jak odróżnić ich styl wykonawczy, musiałem zgadywać, kto gra. Uczyłem się więc poza systemem, zupełnie bez presji, w atmosferze zabawy.
Ale w końcu trafił Pan do konserwatorium - trudne były początki?
Kiedy miałem 14-15 lat, ojciec wysłał mnie na kurs i wtedy zobaczyłem innych skrzypków w moim wieku albo i młodszych, którzy grają lepiej ode mnie. Wtedy dopiero zrozumiałem, że istnieje coś takiego jak konkurencja. Miałem wprawdzie braki techniczne, ale także i to, co najważniejsze: miłość do tego, co robię.
Czy te doświadczenia zaważyły jakoś na Pana podejściu do systemu kształcenia muzyków?
Uważam, że nie można stworzyć 100-procentowego artysty. Utalentowane dziecko samo odnajdzie swoją drogę. Nie chciałbym przy tym deprecjonować roli pedagoga. Ci najwięksi nie byli w stanie wszystkiego przekazać. Słynny amerykański skrzypek Nathan Milstein zawsze powtarzał, że skrzypek musi mieć inwencję w pokonywaniu problemów technicznych. "Czy myślicie, że mój mistrz Leopold Auer mi wszystko tłumaczył? - pytał swoich uczniów. Lekcje były czasami bardzo krótkie i musiałem sam rozwiązywać pewne problemy w domu". Podzielam taką postawę i myślę, że nawet bardzo dobry pedagog może stworzyć świetnego skrzypka, ale nie artystę.
Młodemu człowiekowi trzeba dać po prostu przestrzeń do tego, aby nie był tylko odtwórczy.
Właśnie tak! I co ciekawe, wspomniany Leopold Auer miał wielu uczniów, m. in. Milsteina, Heifetza, Mischę Elmana i każdy z nich grał zupełnie inaczej. Współcześnie trudno znaleźć dwóch tak wybitnych, a jednocześnie różnie grających skrzypków, a tym bardziej takich, którzy by byli kształceni przez tego samego pedagoga. To ostatnie jest prawie niemożliwe. Myślę, że na tę indywidualną grę mają wpływ także instrumenty. Dawniej lutnictwo rozwijało się bardzo dynamicznie, a poza tym istniały różne warsztaty tworzące instrumenty według własnych zasad. A w pewnym momencie pojawił się Stradivari i od tego czasu kopiujemy jego skrzypce, w dodatku z myślą, aby to brzmiało jak Stradivari. A to nie sprzyja rozwojowi sztuki.
Przyznam, że intryguje mnie Pańska droga życiowa, bo w jakimś sensie Pańskie życie zatoczyło krąg. Dziadek wyjechał z Polski do Argentyny, a Pan do niej w trzecim pokoleniu powrócił i tu się zakorzenił. Czy pamięta Pan swojego dziadka i czy zna okoliczności jego wyjazdu?
Niestety, urodziłem się po śmierci dziadka, ale z rodzinnej opowieści wiem, że bardzo wcześnie trafił do wojska i walczył o Polskę. Dowiedziałem się niedawno, że opuścił ojczyznę w 1919 roku, w dramatycznych okolicznościach. Dziadek był Żydem. Jako młody, ale doświadczony na wojnie mężczyzna, został wcielony do wojska. Trafił tam w nowych skórzanych oficerkach, które dostał od swego ojca i te buty stały się przedmiotem zazdrości jego przełożonego, który zażądał, by mu je oddał. Dziadek zaprotestował, wywiązała się szarpanina i przełożony dostał karabinem w głowę. Dziadek trafił do więzienia, skąd koledzy pomogli mu uciec. Udał się pieszo do Francji, gdzie próbował zarobić na podróż do Nowego Jorku, w którym mieszkała część rodziny. Niestety, na statku wybuchła epidemia i żaden port nie chciał ich przyjąć. Ogłoszono kwarantannę i po jej upływie statek wylądował w Buenos Aires. Podobnie przypadkowo trafiła tam także pochodząca z włoskiej rodziny moja babcia.
I tam się Pan urodził...
Tak, ale rodzice wyemigrowali do Francji, kiedy miałem trzy lata. Oboje byli artystami i sądzili, że w Europie znajdą więcej przestrzeni dla sztuki.
Christian Danowicz, fot. Joanna Stoga, ze strony FB |
Bardziej więc przynależy Pan do kultury francuskiej. Co w takim razie sprawiło, że zdecydował się Pan studiować w Polsce, u państwa Jakowiczów? Tak po prostu przyjechał Pan z wielkiego świata do Warszawy, w dodatku nie znając języka polskiego?
(śmiech) Ależ właśnie przyjeżdżając do Warszawy sądziłem, że przyjeżdżam do świata! Języka rzeczywiście kompletnie nie znałem. Z francuskiej perspektywy każdy dobry muzyk powinien mieć nazwisko, które kończy się na -ski albo na -wicz, bo wielcy muzycy w powszechnym mniemaniu pochodzą ze Wschodu. Osobiście miałem także przekonanie, że w Warszawie zastanę wielu grających Cyganów, podobnie jak w Budapeszcie. Wyobrażałem sobie, że w Polsce nauka gry na instrumencie jest bardziej intuicyjna, jak w przypadku górali. Tymczasem elitarna tradycja muzyczna jest na wielkim poziomie, o czym wiadomo z perspektywy Francji.
Jednak nie od razu zdecydował się Pan na Warszawę.
Rzeczywiście, początkowo jeździłem to tym rejonie Europy, zwiedzając Budapeszt, Pragę, Warszawę, gdzie brałem prywatne lekcje u różnych pedagogów. Ostatecznie zadecydowała miłość do dziewczyny, obecnie mojej żony, dzięki której poznałem panią profesor Julię Jakowicz. I to ona zrobiła ze mnie prawdziwego skrzypka.
Od dziesięciu lat pracuje Pan we Wrocławiu, - jako koncertmistrz i pedagog, mówi już dobrze po polsku. Czy to wystarczy, aby poczuć się wrocławianinem? Czy gdyby ktoś zaproponował Panu coś równie interesującego, to czy zdecydowałby się Pan wyjechać?
Oboje z żoną znaleźliśmy bardzo dobre warunki pracy, dzięki którym możemy się spełniać zawodowo. Narodowe Forum Muzyki jest czymś absolutnie wyjątkowym. Tęsknię trochę za Francją, bo tam się wychowałem i ukształtowałem. Czytam nadal głównie po francusku, choć sięgam także po polskie książki, aby doskonalić język. Trochę mi brakuje tej francuskiej lekkości - radości życia, cieszenia się byle czym, kontaktów towarzyskich. Co prawda, jest to taki etap w moim życiu, że wychowuję dzieci, dużo pracuję, podobnie jak wszyscy, moi rówieśnicy, więc mam niewiele wolnego czasu Przy tym chciałbym, aby moje dzieci nie utraciły francuskich korzeni. Rozmawiamy tylko po francusku, jeździmy często do Francji. Ale to właśnie we Wrocławiu mieszkam, pracuję, mam znajomych - czuję się wrocławianinem. Lubię być tu zakorzeniony, ale jednocześnie jestem drugą nogą we Francji.
Christian Danowicz z żoną i synami, fot. ze strony FB |
Pracuje Pan także na wrocławskiej i warszawskiej Akademii Muzycznej. Lubi Pan uczyć?
Tak, bardzo! Sprawia mi to wielką radość. Choć zabrzmi to paradoksalnie, najbardziej lubię uczyć w szkole średniej, bo dzieci wszystko chłoną, są bardziej otwarte. Ze studentami jest interesująco, kiedy mają własne zdanie, bo taka sytuacja jest najciekawsza dla młodego artysty. Staram się traktować swoich studentów jak artystów - poważnie. Zawdzięczam to moim własnym pedagogom, którzy tak właśnie mnie traktowali.
Na koniec naszej rozmowy proszę zdradzić, czy ma Pan jakieś hobby i co robi w wolnym czasie, o ile go ma.
Jestem na takim etapie życia, że brakuje mi wolnego czasu, no, może poza okresem izolacji z powodu pandemii. W całości poświęciłem go rodzinie. Powiem coś, co zabrzmi paradoksalnie: lubię się nudzić - czuję wtedy, że jestem wolny, że mam czas. Owszem, dobrze jest poczytać książkę, rozwijać się, a ja lubię czasami się nie rozwijać, tylko siedzieć i myśleć (śmiech). Rzadko mi się to zdarza, najczęściej, kiedy jadę pociągiem.
Sądzę, że to jest pozorne lenistwo, takie chwile są potrzebne, bo w przeciwnym razie staniemy się robotami. Dziękuję za rozmowę.
Schubert, Rondo in A, Christian Danowicz-violin, Hartmut Rohde- dyr., NFM Orkiestra Leopoldinum, Hamburg, marzec 2015
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz