Z Agnieszką Żarską - dyrygentką, założycielką Baroque Collegium 1685, pomysłodawczynią i dyrektorem artystycznym Międzynarodowego Festiwalu Barokowe Eksploracje, a nade wszystko miłośniczą muzyki barokowej - rozmawiam o jej drodze muzycznej, inspirujących spotkaniach z ludźmi i fantastycznej synergii, jaką daje wspólne wykonywanie pięknej muzyki.
Agnieszka Żarska, fot. z archiwum artystki |
Barbara Lekarczyk-Cisek: Od pewnego czasu obserwuję z podziwem Pani muzyczne dokonania, stąd potrzeba rozmowy. Na początku jest zawsze jakiś ważny impuls, który sprawia, że angażujemy się w coś bez reszty. Sir John Eliot Gardiner podczas swojego pobytu we Wrocławiu w 2016 roku, kiedy to uczczono go pamiątkową tablicą przed Narodowym Forum Muzyki, powiedział m. in. że dorastał pod okiem Bacha, zanim portret Jana Sebastiana Bacha pędzla Eliasa Gottlieba Haussmanna powrócił do Lipska. To także Pani ulubiony kompozytor, ale droga do dyrygowania jego kompozycjami była z pewnością odmienna?
Agnieszka Żarska: Z muzyką mam kontakt od wczesnego dzieciństwa, zawsze mnie do niej ciągnęło. Urodziłam się w Bielsku Podlaskim i już mając pięć lat nie mogłam się doczekać, kiedy zacznę chodzić do szkoły muzycznej I stopnia, która znajdowała się w tym mieście. Swoją edukację muzyczną zaczęłam w wieku sześciu lat, a rok później - naukę gry na fortepianie. To były trudne lata 80., jednak rodzice zdobyli się na kupno pianina, które okazało się być najdroższym sprzętem w naszym domu (śmiech). Później kontynuowałam również naukę gry na skrzypcach, bo szkoły muzycznej II stopnia w Bielsku Podlaskim nie było, a rodzice nie chcieli wysyłać 13-latki do obcego miasta. Chodziłam w liceum do klasy biologiczno-chemicznej, bo Mama miała nadzieję, że pójdę na medycynę, ale ja już wtedy pragnęłam zajmować się wyłącznie muzyką.
Ważną rolę odegrał na tej drodze mój śp. Tata, Władysław Żarski, który nie był wprawdzie zawodowym muzykiem, ale muzykował od wczesnej młodości. W liceum pedagogicznym, do którego uczęszczał, grał na skrzypcach, w wojsku - na trąbce w orkiestrze wojskowej, a później przez wiele lat działał w harcerstwie, gdzie grał na gitarze i pięknie śpiewał basem. To właśnie Tata uwierzył w moje muzyczne powołanie i poświęcał mi dużo czasu, pilnując podczas ćwiczeń, a poza tym nieustannie mnie dopingował i mobilizował. Pod jego okiem ćwiczyłam małe preludia Bacha. Tata zachorował na białaczkę i zmarł w wieku 45 lat (ja miałam wówczas 15) i w jakimś sensie zostawił mi swój muzyczny testament. Postanowiłam wtedy kontynuować edukację muzyczną, aby go wypełnić.
W jakim momencie podjęła Pani decyzję, aby zdawać na studia muzyczne?
Moja droga do studiów muzycznych była dość kręta. Ponieważ nie ukończyłam szkoły muzycznej II stopnia, nie mogłam zdawać na dyrygenturę. Trafiłam wówczas na informację dotyczącą muzykologii na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Co więcej, okazało się, że nie jest to typowa muzykologia - oprócz teorii było na niej dużo zajęć praktycznych: dyrygentura chóralna, kontrapunkt, harmonia, organy, fortepian, kształcenie słuchu itd. Na szczęście, tam nie musiałam mieć dyplomu II stopnia. Była jednak inna przeszkoda: wymagający egzamin z harmonii, trzeba też było umieć rozpisywać bas figuralny... Ten materiał trzeba było znać bardzo dobrze, żeby w ogóle o tych studiach myśleć. Byłam wtedy w maturalnej klasie i dzięki pomocy Mamy nawiązałam kontakt z ks. Jarosławem Kuźmickim, wykładowcą muzyki w Wyższym Seminarium Duchownym w Drohiczynie. Ksiądz pochodził z Bielska Podlaskiego i Rodzice się z nim przyjaźnili, zwłaszcza gdy jeszcze żył Tato, bo obaj pracowali w tej samej szkole. Wyraził zgodę na to, by mnie przygotować do egzaminów i będąc w klasie maturalnej jeździłam raz w tygodniu do Siemiatycz, gdzie odbywałam lekcje harmonii, ćwiczyłam także w domu. Dzięki temu przez rok udało mi się nadrobić cały ten materiał i z powodzeniem zdałam na KUL. Egzamin był rozbudowany: trzeba było zagrać utwór na fortepian, egzaminowano słuch kandydata, ale najważniejsza była harmonia. Studia wspominam z wielką nostalgią. Mieliśmy np. świetny wykład prof. Stanisława Dąbka na temat motetu renesansowego, co mnie bardzo cieszyło, bo to była moja pasja. Z prof. Dąbkiem związana jest także pewna anegdota. Otóż uchodził on za bardzo wymagającego i wszyscy bardzo przeżywali egzaminy końcowe u niego. Tymczasem przed egzaminem z motetu renesansowego profesor podszedł do mnie o oznajmił, że nie będzie mnie egzaminował, bo ja na pewno wszystko wiem (śmiech).
I nie mylił się!
Działałam w czasie studiów chórze akademickim i dużo podróżowaliśmy, bo chór KUL-owski w latach 90. jeździł po całym świecie. Byliśmy na kilku kontynentach, m. in. w Stanach Zjednoczonych i w Kanadzie. Przy okazji wizyty w Metropolitan Museum of Art w Nowym Jorku kupiłam płytę z późnorenesansowymi madrygałami Gesualdo da Vanosy i Cypriano de Rore - w znakomitych wykonaniach. W tamtych czasach (lata 90.) były w Polsce nie do zdobycia, a ja je pożyczałam prof. Dąbkowi na wykłady, stąd może jego tak dobre mniemanie o mnie (śmiech).
Agnieszka Żarska podczas koncertu, fot. Ars Sonora Studio |
Na studiach poznałam mojego męża Wojciecha i pobraliśmy się na czwartym roku. Nasz ślub odbył się w KUL-owskim Kościele Akademickim, a udzielił go nam śp. ks. prof. Józef Ścibor - znawca muzyki średniowiecznej, mój promotor, u którego pisałam pracę magisterską z XIV-wiecznego antyfonarza sióstr norbertanek. Opracowywałam Responsoria brevia pod kątem muzykologiczno-liturgicznym. Na piątym roku studiów urodziłam mojego pierwszego syna Wawrzyńca, który ma obecnie 21 lat, a trzy i pół roku później przyszedł na świat drugi syn - Kajetan. Synowie nie poszli wprawdzie w stronę muzyki, ale bardzo mi pomagają w przygotowywaniu projektów. Kiedy Wawrzek miał zaledwie osiem miesięcy, zdawałam egzamin magisterski, musiałam też zaliczyć egzamin z dyrygentury chóralnej, który funkcjonował wówczas jako specjalizacja. Prowadził mnie prof. Grzegorz Pecka, kierownik artystycznym chóru KUL. Był to rok 2002 i na tym właśnie egzaminie udało mi się wykonać, myślę, że po raz pierwszy w Polsce, Beatus Vir Claudia Monteverdiego ze zbioru Selva morale e spirituale. Nuty ściągnęłam z Wiednia dzięki pomocy naszego przyjaciela ze studiów, Michała Kucharko. Wykonaliśmy ten utwór oraz fragment Magnificat Vivaldiego z zespołem kameralnym, który składał się ze studentów KUL. To były piękne chwile, które napełniły mnie wielką nadzieją, ale później wcale nie było łatwo realizować swoją pasję, szczególnie, że trzeba się było zastanowić, jak będziemy funkcjonować jako rodzina. To był też okres poszukiwania swojego miejsca. Po dwóch latach spędzonych w Świdwinie w zachodniopomorskim, gdzie zostałam instruktorem muzyki w ośrodku kultury i powołałam do istnienia chór amatorski, żeby móc dalej zajmować się muzyką, przyjechaliśmy do Szczawnicy - w rodzinne rejony mojego męża. Okazało się, że jest tutaj wakat dla organisty. Na początku byłam przerażona, kiedy znalazłam się w małym miasteczku, gdzie nie bardzo było wiadomo, co dalej robić...
A jednak to małe miasteczko okazało się Pani siłą i przeznaczeniem. Pani koncerty kojarzą mi się właśnie z niezwykłymi wnętrzami: zabytkowe kościoły, dworek w Szczawnicy. Teraz to do Pani się jeździ!
Rzeczywiście, kiedy tu przyjechaliśmy Szczawnica dostała swoją szansę. W 2005 roku przyjechali do tego miasta wychowani we Francji potomkowie przedwojennego właściciela, hrabiego Adama Stadnickiego, moi rówieśnicy. Odzyskali znacjonalizowaną po wojnie część uzdrowiskową i mieli ideę, aby przywrócić obiektom dawną świetność. Chcieli uczynić z tego uzdrowisko na wzór zachodnich badów, co oznaczało również działalność kulturalną. Wiedząc o tym wszystkim i poszukując pracy, postanowiłam umówić się na rozmowę, podczas której zaproponowałam, że mogę zająć się koordynacją projektów kulturalnych. Stworzyłam dla nich rodzaj planu swoich zamierzeń na tym polu. Niezależnie od tego zaczęłam się spotykać z ludźmi ze Szczawnicy, zainteresowanymi śpiewaniem. W 2006 roku odwiedziła mnie redaktorka lokalnej gazety, Alicja Lelito, która dowiedziawszy się, że jestem po muzykologii (w małych miejscowościach wieści roznoszą się szybko), zapragnęła kontynuować śpiew chóralny wraz z grupą zainteresowanych osób. Przystałam na to z ochotą i zaczęliśmy przygotowywać pieśni do liturgii ze śpiewnika dominikańskiego. I kiedy po roku stwierdziłam, że zapał rośnie, a zespół się powiększył o tenory i basy, zaczęliśmy intensywnie pracować nad emisją głosu. Po roku przyniosłam motet Grzegorza Gerwazego Gorczyckiego Ave Maria i pamiętam, że ta czterogłosowa polifonia bardzo wszystkich zapaliła do pracy.
Próba Baroque Collegium 1685, fot. Hieronim Makita |
Czy ci właśnie śpiewany stanowią zaczyn założonego przez Panią Baroque Collegium 1685?
Tak, to jest ten zaczyn. Myśmy się nazywali Szczawnickim Chórem Kameralnym i do dziś funkcjonuje pod tą nazwą stowarzyszenie, które jest organizatorem międzynarodowych wydarzeń powołanych przeze mnie: Baroque Collegium i Barokowych Eksploracji.
Równolegle zaczęłam pracować u Rodziny Mańkowskich, którzy intensywnie ruszyli z rewitalizacją uzdrowiska - otworzyli pijalnię wód i galerię wystaw artystycznych. Zajmowałam się koordynacją bardzo wielu różnych wydarzeń kulturalnych, a kiedy powstał Dworek Gościnny, teatr i Centrum Konferencyjne - również organizacją koncertów. Do dziś (dzięki uprzejmości właścicieli) mogę realizować swoje projekty w Dworku Gościnnym. Wiele koncertów zostało nagranych w pięknym wnętrzu foyer.
A jak zrodziła się fascynacja barokiem?
Jeśli chodzi o zainteresowanie polifonią wokalną, to równolegle z edukacją muzyczną śpiewałam w scholi parafialnej, gdzie przygotowywaliśmy ambitny repertuar: psalmy Mikołaja Gomółki. Działałam także w oazie, gdzie byłam animatorem muzycznym, dzięki czemu trafiłam na rekolekcje dla animatorów muzycznych do Łukowa, gdzie jako nastolatka zupełnie już świadomie zetknęłam się z nagraniem jednej z mszy Antonia Lottiego, czyli polifonii barokowej rytu klasycznego. Wtedy właśnie doznałam iluminacji - zachwyciłam mnie ta polifonia wokalna i tak zrodziło się moje pragnienie, aby tworzyć taka właśnie muzykę. Po latach, zaczynając pracę z orkiestrą barokową, najpierw współpracowałam ze ... Słowakami z Bratysławy - Peter Zajicek (świetny skrzypek, kierownik artystyczny zespołu) i Musica Aeterna Bratislava. Oni pierwsi przystali na mój szalony pomysł! Peterowi podobała się nasza płyta, a także nasz pierwszy wspólny projekt. Współpraca trwała z przerwami około sześć lat.
Zauważyłam pewną prawidłowość, że zespoły wykonujące muzykę dawną mają charakter stały - Nikolaus Harnoncourt i Concentus Musicus Wien, Phillippe Herreweghe i Collegium Vocale Gent czy Givionni Antonini i Il Giardino Armonico mają ten sam zasadniczy trzon wykonawców, co pozwala w dłuższej perspektywie osiągnąć duży stopień porozumienia, czego rezultatem są znakomite koncerty i nagrania. Pani zespół jest wprawdzie młodszy stażem, ale dostrzegam tę samą tendencję. Czy mam rację?
Rzeczywiście, tak jest również z nami. Jeżeli chodzi o zespół wokalny Baroque Collegium, to z jego trzonem, ze śpiewakami ze Szczawnicy, mamy próby dwa razy w tygodniu, dzięki czemu wypracowujemy ten rodzaj brzmienia, o który mi chodzi. Jest czas na pracę nad frazowaniem, artykulacją i dykcją - to takie swoiste wokalne laboratorium. Gdy pojawiają się w projekcie profesjonalni śpiewacy, są wybrani przeze mnie pod takim kątem, aby ich głosy współgrały z całością. Zazwyczaj są to artyści sprawdzeni z poprzednich projektach, z którymi mamy stałą współpracę. Taka systematyczna praca pozwala mi poznać dogłębnie strukturę skomplikowanej bachowskiej polifonii, co jest bardzo ważne, gdyż potem mamy ekstremalnie mało prób z orkiestrą, więc muszę mieć wszystko gruntownie przemyślane. Bez tego nie udałoby się nam osiągnąć w tak krótkim czasie zamierzonych efektów, a już prawdziwym wyzwaniem są ostatnie produkcje oratoryjne, nagrywane, a nawet transmitowane na żywo. Dyrygent musi też być dobrym psychologiem, który w lot oceni, z jakim muzykiem ma do czynienia.
Pojawiają się jednak w Pani projektach tacy wybitni wykonawcy jak Peter Kooij - prawdziwy mistrz wykonawstwa muzyki dawnej. Dotyczy to w równym stopniu także innych wybitnych muzyków. Jak to wpływa na Pani wizję brzmienia zespołu i na samych muzyków?
To jest fantastyczna synergia! Przy najważniejszych projektach grają zawsze ci sami muzycy, np. w sekcji basso continuo gra Marek Stryncl, który sam jest znakomitym dyrygentem, kompozytorem, wirtuozem wiolonczeli i założycielem jednej z najstarszych inicjatyw HIP w Czechach - Musica Florea. Bardzo lubię ten moment, kiedy staję przed takim zespołem, w którego składzie znajdują rozmaici wirtuozi, muzycy znakomici i doświadczeni, bo wtedy następuje twórcza wymiana. Z jednej strony oni respektują moją rolę, bardzo dobrze współdziałamy, z drugiej - wzajemnie inspirujemy. Praca projektowa daje mi bardzo wiele rozmaitych doświadczeń.
Podczas koncertu, po prawej: Peter Kooij, fot. Hieronim Makita |
Oczywiście, współpraca z Peterem Kooij jest czymś absolutnie wyjątkowym, zawsze się od niego czegoś uczę. Już trzykrotnie prowadził u nas wokalne klasy mistrzowskie, w których i ja uczestniczyłam. To człowiek mający wielką charyzmę, a przy tym jako nauczyciel ma w sobie wiele spokoju, serdeczności, osiągając zarazem znakomite efekty. Zdradza nam też rozmaite "sposoby na Bacha", którego muzyka nie jest łatwa do wykonania. Nasz pierwszy wspólny projekt został zrealizowany w 2018 roku, w ramach Festiwalu Barokowe Eksploracje w Dworku Gościnnym, a później narodził się pomysł kursów mistrzowskich, które organizujemy od 2019 roku i do których od 2020 roku udało mi się zaangażować także znakomitą sopranistkę Olgę Pasiecznik. Nawiązałam ponadto kontakt z Andreasem Schollem, który być może przyjedzie do nas we wrześniu, aby poprowadzić klasę mistrzowską w ramach tegorocznej edycji kursów. Najtrudniejszą sprawą jest dla mnie pozyskiwanie środków na projekty, ale staram się jak mogę i ostatecznie jakoś się to udaje. Na duchu podtrzymują mnie jednak relacje z muzykami, często wybitnymi, którzy deklarują, że zawsze chętnie przyjadą do Szczawnicy.
Skoro tak, to widocznie odpowiada im współpraca z Panią. Interesuje mnie Pani styl pracy, który skutkuje takimi wspaniałymi efektami. Jak dobiera Pni repertuar, jak nad nim pracuje? Jak wyglądała na przykład praca nad oratorium Saul Haendla?
Trudno mi precyzyjnie określić, jak się odbywa wybór... Nie jestem w sytuacji kogoś, kto dysponuje budżetem i planuje. Wiele utworów krąży wokół mnie od lat i kiedy pojawia się szansa, aby je zrealizować, zaczynam działać. Od wielu lat marzyłam o tym, aby wykonać Oratorium na Boże Narodzenie Jana Sebastiana Bacha i teraz pojawiła się okazja, aby to zrealizować, ponieważ otrzymaliśmy 3-letni grant ministra, dzięki czemu możemy wykonać utwór w sezonie zimowym.
Saul jest najbardziej dramatycznym oratorium Georga Friedricha Haendla i to mnie najbardziej w tym utworze zafascynowało. Bardzo żywa, dynamiczna akcja, krótkie recytatywy i zwięzłe, wspaniale napisane arie oraz wyraziste postaci. Rolę tytułową znakomicie wykreował Peter Kooij, który dla Saula po blisko 30 latach zdecydował się na powrót do repertuaru haendlowskiego. Z pewnością zachwyciło mnie także bogactwo instrumentarium oraz rola chóru, która jest tu szczególnie interesująca, bo przypisano mu wiele fukcji: bierze udział w akcji, komentuje, moralizuje... A poza tym bardzo mi się podoba sama tematyka - odwieczna walka dobra ze złem (ów paradoks zwycięstwa Dawida nad Goliatem). Jestem Handlem niezmiennie zachwycona, zwłaszcza gdy studiuję partyturę. Poza tym lubię wyzwania, więc wybrałam oratorium, które wymaga dużego składu instrumentów. Najpierw przygotowywaliśmy fragmenty oratorium, koncerty-składanki i tak "oswajaliśmy" monumentalnego Saula. Tłumaczenia libretta w języku polskim nie było, więc opracowywałyśmy je ze znajomą anglistką, żeby nie tylko uchwycić sens staroangielskiego, ale też oddać jego muzyczność, gdyż librecista Charles Jennens sięgnął też po XVII-wieczny poemat Cowleya „Davideis”. Kantaty Bacha także tłumaczyłam sama, bo dopiero widząc tekst i muzykę można oddać ich głęboki sens. Tekst nie może brzmieć łagodnie, skoro w harmonii czuć dramatyzm. To także zasadniczy i bardzo ciekawy etap mojej pracy nad utworem.
Najbliższe plany?
Właśnie rozmawiałam z Peterem Kooij o wykonaniu Magnificat J. S. Bacha i Magnificat in C Georga Philippa Telemanna, który chyba nie był dotąd w Polsce wykonywany. Planów mam dużo i obejmują one także polski barok, ale tego na razie zdradzić nie mogę.
Życzę więc, aby marzenia się spełniły i dziękuję za rozmowę.
A ja się cały czas zastanawiałem, czy można pochodzić z Bielska Podlaskiego i pójść zdecydowanie kulturowo, muzycznie na Zachód a nie na Wschód.Ja wiem, ze to się gdzieś przed ikonostasem w podszczawnickich Jaworkach w cudowny sposób spotkało...I nie tylko tam. Nie zapominajmy, co dała szkoła weneckiej polifonii Petersburgowi, czy także Kijowowi, skutecznie omijając Moskwę, która w ostatnich latach (a właściwie to jeszcze za Richtera i Ojstrachów) dodała do bachowskich interpretacji niespotykaną wcześniej temperaturę...
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawy, piękny wywiad...Coś, czym warto oddychać!
Dziękuję za interesującą refleksję. Ludzkie wybory są jednak tajemnicą...
UsuńGratuluje osiagniec i zycze spelnienia marzen Powodzenia
OdpowiedzUsuńŚwietny, szczery wywiad, niebanalne spostrzeżenia. Taki jak wybory repertuarowe i wykonania pod kierunkiem Agnieszki Żarskiej. To są interpretacje wnoszące dużo świeżości w polską scenę renes.-barokową i HIP. Jeszcze nie wszyscy się na tym poznali... A poza tym, Peter Kooij, Margot Oitzinger, Tobias Hunger etc. nie dołączaliby regularnie do osoby i zespołu, którego nie lubią i nie szanują. To wszystko jest komplementarne i w dodatku b. konsekwentne. Gratuluję i czekam na więcej. Jerzy / Białystok
OdpowiedzUsuń