Z solistką Opery Wrocławskiej, Hanną Sosnowską-Bill, rozmawiam o szczęściu, przeznaczeniu i pasji śpiewania, nawet, jeśli jest to partia wokalna z ... czkawką 😗
![]() |
Hanna Sosnowska-Bill, fot. Łukasz Rajchert |
A jak to się stało, że trafiła Pani na
studia do Wrocławia i dlaczego na muzykoterapię?
Czy nadal kontynuowała Pani naukę śpiewu?
Tak! Będąc na I roku studiów trafiłam do Państwowej Szkoły
Muzycznej II stopnia na Podwalu, gdzie kontynuowałam naukę śpiewu u prof. Piotra
Łykowskiego, a po roku zdałam na studia wokalne, w klasie tego samego profesora,
co zaowocowało takimi, a nie innymi wyborami.
W lutym 2017 roku zadebiutowała Pani w
Operze Wrocławskiej rolą Paminy w spektaklu dla dzieci "W krainie czarodziejskiego fletu" na podstawie
opery W. A. Mozarta.
W tym przedstawieniu rola Paminy była wprawdzie w stosunku
do oryginału ograniczona, ale mam do niej szczególny sentyment i przekonanie, że pasuje do mojego scenicznego emploi. Tym
bardziej się cieszę, że będę ją ponownie grała w najnowszej premierze operowej:
„Czarodziejski flet: Breslau”.
Jakie jeszcze role uznałaby Pani za
znaczące w swoim rozwoju artystycznym?
Bardzo dobrze wspominam „Pchłę Szachrajkę” w reż. Anny
Seniuk. Szczególnie cenię współpracę z choreografką, panią Weroniką
Pełczyńską, która pracowała z nami bardzo intensywnie i nauczyła mnie, jak
budować fizyczną formę sceniczną, jak ważny jest ruch sceniczny. Po tym
przedstawieniu zostałam zaangażowana do zespołu Opery Wrocławskiej na stałe i w kolejnych sezonach zaśpiewałam tak ważne dla mnie role, jak Manon, Leila czy Zuzanna.
![]() |
Hanna Sosnowska-Bill w roli Milionerki w spektaklu Leszka Możdżera: "Immanuel Kant", fot. z archiwum Opery Wrocławskiej |
Sztuka operowa to dla mnie idea dzieła
totalnego w takim znaczeniu jak widział to Wagner. Łączy muzykę, ludzki głos,
plastykę sceniczną, choreografię, światło…, przekazując zarazem wieloznaczne,
czasami filozoficzne treści, jak to było np. z „Immanuelem Kantem”. Śpiewak musi
grać rolę o wiele bardziej skomplikowaną niż w teatrze. Czy kształtowanie tych
wszystkich umiejętności jest bardzo trudne? Jakie są Pani doświadczenia?
Przyjrzyjmy się zatem Pani ważnym rolom
pod kątem Pani osobistego rozwoju, który, jak wiadomo, jest procesem. Czy nie
jest tak, że każda rola jest rodzajem przygody, bo trzeba w sobie odnaleźć daną
postać i potem wyrazić ją na scenie?
Jako szczególnie ważny zapamiętałam swój pierwszy
sezon w Operze Wrocławskiej. Zagrałam wtedy bardzo dużo ról w premierowych
przedstawieniach. Na początku była Marcelina w „Fidelio” Ludwiga van Beethovena,
po niej – w listopadzie – zagrałam dwie role: Basię w „Krakowiakach i góralach”
oraz Milionerkę w „Immanuelu Kancie” Leszka Możdżera. Ta druga rola była dla
mnie zupełnie odlotowa, również wokalnie, szczególnie fragment z czkawką (śmiech). Miałam
także szczęście współpracować z panem Mariuszem Trelińskim przygotowując się do
roli Amora w spektaklu „Orfeusz i Eurydyka” Ch. W. Glucka. Mimo że rola była
niewielka, to jednak ogromna wiedza i wymagania reżysera – jego precyzja
dotycząca wszystkich aspektów roli – były dla mnie nowym, ważnym
doświadczeniem.
W moim odczuciu dramat w wersji Mariusza
Trelińskiego był na wskroś współczesny, to rodzaj psychodramy, którą odgrywa
tytułowy bohater. Jego partnerka popełnia samobójstwo (a to jednak nie to samo,
co nagła i niespodziewana śmierć), z czego możemy wnosić, że chyba nie była w
tym związku szaleńczo szczęśliwa. Reżyser jest uznanym w świecie inscenizatorem
i to było jego czwarte podejście do tej opery. I to chyba dobrze, że jest
wymagający?
Oczywiście, że tak! Taka praca daje możliwość rozwoju.
Nie na tym jednak koniec, bo w tym samym sezonie zagrałam jeszcze w operze Vincenzo
Belliniego „I Capuleti e i Montecchi” w reżyserii Krystiana Lady, w której kreowałam
Julię. Była to moja pierwsza tak duża rola, a także pierwsza opera belcanto w moim repertuarze. W roli Romea wystąpiła Ola Opała, która – podobnie jak ja – śpiewała pierwszy sezon w Operze
Wrocławskiej. Obie więc zostałyśmy rzucone na głęboką wodę, ale wspaniale się
nam pracowało.
![]() |
"I Capuleti e i Montecchi" V. Belliniego w reż. Krystiana Lady |
Kiedy się pracuje tak intensywnie, to właściwie nie ma
czasu na tremę. A gdy kurtyna idzie w górę, tym bardziej, bo wtedy się po prostu
działa. To jest piękne: jest się tu i teraz, nie myśli się, jak to będzie, nie
ocenia...
Słynny Luciano Pavarotti opowiada w filmie
dokumentalnym Rona Howarda, że uczył się, jak należy brać oddech w trakcie
śpiewania od swoich scenicznych partnerek, trzymając je na scenie w okolicy przepony. Z pewnością i Pani uczyła się wiele podczas występów i prób…
Kiedy zaczęłam pracować w Operze Wrocławskiej,
musiałam się przede wszystkim nauczyć funkcjonowania w tym środowisku. Teatr
jest takim szczególnym miejscem, w którym obowiązują pewne zasady, istnieją
przesądy itp. Uczył nas tego inspicjent, pan Julian Żychowicz, zawsze służący dobrą radą i mnóstwem anegdot. To dzięki niemu poznawaliśmy kulturę bycia w teatrze, np. jak należy zwracać się do dyrygenta albo
do starszych koleżanek – operowych primadonn. Również partnerowania można się
nauczyć wyłącznie w praktyce.
A jak to było z mistrzami – czy miała Pani
jakiś swój ideał?
Nie miałam nigdy takiego szczególnego ideału, ale
muszę wyznać, że wielkie wrażenie zrobiła na mnie Ola Kurzak, z którą
pracowałam podczas realizacji „Wolnego strzelca” Carla Marii von Webera w reż. Cezarego
Tomaszewskiego. Zaimponowało mi jej zaangażowanie, temperament i wielka wiedza.
Prawdziwa mistrzyni! Lubię też obserwować moje wspaniałe koleżanki, np. Marysię
Rozynek-Banaszak – jak sobie wspaniale radzi z rolami. To mnie inspiruje. Cenię
też ich życzliwość i to, że chętnie się dzielą swoimi doświadczeniami.
Jaki jest Pani sposób przygotowania się do
roli? Jaki wpływ na tworzenie roli ma dyrygent?
Przede wszystkim śpiewam pełnym głosem, dużo ćwiczę, korzystając
z rad mojego profesora – Piotra Łykowskiego. Rola powstaje też w rezultacie
wielu prób i wtedy na jej kształt ma duży wpływ również dyrygent, który widzi
całość, ale i poszczególne role w ich rozwoju i wpływa na ich jakość na
bieżąco. Podczas prób do
„Wolnego strzelca” ogromnie dużo dawały nam uwagi maestro Łukasza Borowicza.
![]() |
Hanna Sosnowska-Bill w spektaklu "Manon" Jules`a Masseneta, w reż. Waldemara Zawodzińskiego, fot. z archiwum Teatralny.pl |
Które role uważa Pani za najważniejsze w
swoim rozwoju artystycznym?
![]() |
Jako Zuzanna w "Weselu Figaro" W. A. Mozarta, reż. André Heller-Lopes, fot. z archiwum Opery Wrocławskiej |
Wybitna śpiewaczka Renėe Fleming w swojej
autobiografii „Głos wewnętrzny” powiada:
„Nie mogę sobie wyobrazić bardziej satysfakcjonującego
powołania niż moje – piękno, człowieczeństwo i historia każdego dnia, połączone
z oczyszczającą radością śpiewania”.
Czy i Pani odczuwa swój zawód jako
powołanie?
Sądzę, że każdy, kto odnajdzie swoje powołanie, odczuwa rodzaj spełnienia. Ja czuję, że je odnalazłam i nie chciałabym robić niczego innego. Jest to wprawdzie okupione wieloma wyzwaniami: trudem, czasami płaczem, swojego rodzaju cierpieniem, a nawet wątpliwościami. Kiedy jednak gram, czuję, że jestem we właściwym czasie i miejscu. Mnie również śpiewanie daje radość i poczucie bycia częścią czegoś pięknego.
Trwają wakacje, czy Pani także wypoczywa?
Na razie realizuję swoje plany muzyczne. Wybieram się w najbliższym czasie do Brukseli, gdzie w ambasadzie dam koncert przy akompaniamencie gitary Jerzego Chwastyka. Repertuar stanowią pieśni F. Schuberta, C. Debussy`ego i G. Fauré oraz pieśni hiszpańskie Manuela de Falli. Z kolei w sierpniu mam zaplanowany koncert z harfistką Malwiną Lipiec, z czego się bardzo cieszę, bo po raz pierwszy zaśpiewam z harfą, a w repertuarze znalazły się pieśni francuskie. Kiedy wypoczywam, słucham innej muzyki, niezwiązanej z moją pracą. Czasami jest to jazz, klasyka rocka, polska alternatywa, czasami muzyka klasyczna, ale instrumentalna – aby odpocząć od śpiewu.
Dziękuję za rozmowę i życzę powodzenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz