piątek, 14 lipca 2023

Hanna Sosnowska-Bill: Być częścią czegoś pięknego /wywiad/

Z solistką Opery Wrocławskiej, Hanną Sosnowską-Bill, rozmawiam o szczęściu, przeznaczeniu i pasji śpiewania, nawet, jeśli jest to partia wokalna z ... czkawką 😗

Hanna Sosnowska-Bill, fot. Łukasz Rajchert
Barbara Lekarczyk-Cisek: Pretekstem do naszego spotkania są nagrody, które Pani regularnie sobie wyśpiewuje od kilku lat, mimo stosunkowo niedużego stażu w Operze Wrocławskiej. Będąc częstym gościem tej instytucji, z przyjemnością śledzę rozwój Pani kariery, szczególnie, że pojawia się Pani w interesującym repertuarze i grywa znaczące role. Interesuje mnie w związku z tym Pani droga wiodąca na deski sceniczne – kiedy Pani odkryła potrzebę śpiewania i postanowiła ją rozwijać?

Hanna Sosnowska-Bill: Chciałabym móc powiedzieć, jak wielu, że śpiew towarzyszy mi od dziecka i że śpiewałam, od kiedy pamiętam (śmiech). Ze mną tak nie było. Jako dziecko byłam nieśmiała i raczej zamknięta w sobie. Wszystko zaczęło się od szkolnego chóru, do którego trafiłam z powodów towarzyskich. Tam spotkałam moją pierwszą mentorkę, panią Danutę Czeczot, która jest nauczycielką muzyki w Działdowie, skąd pochodzę, i prowadzi różne chóry w tym mieście. Ona pierwsza odkryła, że mam dobry słuch i głos, co sprawiło, że mogłam śpiewać solo na różnych koncertach. Będąc w gimnazjum zdecydowałam się też na szkołę muzyczną, gdzie zaproponowano mi naukę gry na wiolonczeli, ale – ku  mojemu wielkiemu rozczarowaniu – po wakacjach okazało się, że nie ma nauczyciela, który poprowadziłby klasę gry na tym instrumencie i musiałam zamienić wiolonczelę na gitarę klasyczną. Dzięki temu poznałam wspaniałego nauczyciela – Piotra Nowakowskiego, mojego kolejnego mentora. Do dziś, ćwicząc śpiew, wykorzystuję jego wskazówki, także odnośnie cierpliwości i wytrwałości w dążeniu do celu. Potem trafiłam do szkoły muzycznej II stopnia w Olsztynie i kontynuowałam także naukę śpiewu w szkolnym chórze. Mój głos zaczął się wzmacniać i coraz bardziej śpiewanie sprawiało mi przyjemność. Zaczęłam nawet brać dodatkowe lekcje śpiewu.

A jak to się stało, że trafiła Pani na studia do Wrocławia i dlaczego na muzykoterapię?

W tamtym czasie sądziłam, że muzykoterapia stanowi doskonałe połączenie różnych moich zainteresowań: zarówno muzycznych, jak też społecznych i psychologicznych. Wrocławska uczelnia jako jedyna oferowała takie studia magisterskie. Studia były kameralne (na roku było nas raptem dziesięć osób) i bardzo mnie rozwinęły. Zajęcia eksplorowały  samych uczestników i od początku byłyśmy rzucone na głęboką wodę, prowadząc lekcje w różnych placówkach. Często były powiązane z mini-koncertami, którymi zazwyczaj rozpoczynałyśmy nasze działania terapeutyczne. Poznałam także ważne dla mnie osoby  przyjaciół, z którymi mam kontakt do dziś.

Czy nadal kontynuowała Pani naukę śpiewu?

Tak! Będąc na I roku studiów trafiłam do Państwowej Szkoły Muzycznej II stopnia na Podwalu, gdzie kontynuowałam naukę śpiewu u prof. Piotra Łykowskiego, a po roku zdałam na studia wokalne, w klasie tego samego profesora, co zaowocowało takimi, a nie innymi wyborami.

W lutym 2017 roku zadebiutowała Pani w Operze Wrocławskiej rolą Paminy w spektaklu dla dzieci "W krainie czarodziejskiego fletu" na podstawie opery W. A. Mozarta.

W tym przedstawieniu rola Paminy była wprawdzie w stosunku do oryginału ograniczona, ale mam do niej szczególny sentyment i przekonanie, że pasuje do mojego scenicznego emploi. Tym bardziej się cieszę, że będę ją ponownie grała w najnowszej premierze operowej: „Czarodziejski flet: Breslau”.

Jakie jeszcze role uznałaby Pani za znaczące w swoim rozwoju artystycznym?

Bardzo dobrze wspominam „Pchłę Szachrajkę” w reż. Anny Seniuk. Szczególnie cenię współpracę z choreografką, panią Weroniką Pełczyńską, która pracowała z nami bardzo intensywnie i nauczyła mnie, jak budować fizyczną formę sceniczną, jak ważny jest ruch sceniczny. Po tym przedstawieniu zostałam zaangażowana do zespołu Opery Wrocławskiej na stałe i w kolejnych sezonach zaśpiewałam tak ważne dla mnie role, jak Manon, Leila czy Zuzanna. 

Hanna Sosnowska-Bill w roli Milionerki w spektaklu Leszka Możdżera:
"Immanuel Kant", fot. z archiwum Opery Wrocławskiej

Sztuka operowa to dla mnie idea dzieła totalnego w takim znaczeniu jak widział to Wagner. Łączy muzykę, ludzki głos, plastykę sceniczną, choreografię, światło…, przekazując zarazem wieloznaczne, czasami filozoficzne treści, jak to było np. z „Immanuelem Kantem”. Śpiewak musi grać rolę o wiele bardziej skomplikowaną niż w teatrze. Czy kształtowanie tych wszystkich umiejętności jest bardzo trudne? Jakie są Pani doświadczenia?

To się zaczyna już na studiach, gdzie ćwiczymy aktorstwo, balet, ruch sceniczny itd. Uczymy się tego także w praktyce, realizując spektakle dyplomowe. Ja śpiewałam Donę Elwirę w „Don Giovannim” Mozarta. Spektakl wspaniale zrealizował pan Roberto Skolmowski. Czy jest o to trudne? Dziś, gdy sama wykładam śpiew we współpracy z prof. Łykowskim, patrzę na te sprawy z nieco innej perspektywy i widzę, że dla studentów jest bardzo trudne. Kiedy jednak byłam studentką, nie byłam tego aż tak świadoma. To nie jest tylko kwestia talentu, głosu, prezencji i wytężonej pracy, ale również wielu innych czynników, na które często nie mamy wpływu. Myślę, że miałam ogromne szczęście, bo znalazłam się w odpowiednim miejscu i czasie, i poczułam, że to jest właśnie moje przeznaczenie. W ten sposób zaowocowała praca osób, które mnie uczyły, a także mój własny wysiłek, ale jest w tym także szczęśliwy zbieg okoliczności, coś, co nazywamy fartem.

Przyjrzyjmy się zatem Pani ważnym rolom pod kątem Pani osobistego rozwoju, który, jak wiadomo, jest procesem. Czy nie jest tak, że każda rola jest rodzajem przygody, bo trzeba w sobie odnaleźć daną postać i potem wyrazić ją na scenie?

Jako szczególnie ważny zapamiętałam swój pierwszy sezon w Operze Wrocławskiej. Zagrałam wtedy bardzo dużo ról w premierowych przedstawieniach. Na początku była Marcelina w „Fidelio” Ludwiga van Beethovena, po niej – w listopadzie – zagrałam dwie role: Basię w „Krakowiakach i góralach” oraz Milionerkę w „Immanuelu Kancie” Leszka Możdżera. Ta druga rola była dla mnie zupełnie odlotowa, również wokalnie, szczególnie fragment z czkawką (śmiech). Miałam także szczęście współpracować z panem Mariuszem Trelińskim przygotowując się do roli Amora w spektaklu „Orfeusz i EurydykaCh. W. Glucka. Mimo że rola była niewielka, to jednak ogromna wiedza i wymagania reżysera – jego precyzja dotycząca wszystkich aspektów roli – były dla mnie nowym, ważnym doświadczeniem.

W moim odczuciu dramat w wersji Mariusza Trelińskiego był na wskroś współczesny, to rodzaj psychodramy, którą odgrywa tytułowy bohater. Jego partnerka popełnia samobójstwo (a to jednak nie to samo, co nagła i niespodziewana śmierć), z czego możemy wnosić, że chyba nie była w tym związku szaleńczo szczęśliwa. Reżyser jest uznanym w świecie inscenizatorem i to było jego czwarte podejście do tej opery. I to chyba dobrze, że jest wymagający?

Oczywiście, że tak! Taka praca daje możliwość rozwoju. Nie na tym jednak koniec, bo w tym samym sezonie zagrałam jeszcze w operze Vincenzo Belliniego „I Capuleti e i Montecchi” w reżyserii Krystiana Lady, w której kreowałam Julię. Była to moja pierwsza tak duża rola, a także pierwsza opera belcanto w moim repertuarze. W roli Romea wystąpiła Ola Opała, która – podobnie jak ja – śpiewała pierwszy sezon w Operze Wrocławskiej. Obie więc zostałyśmy rzucone na głęboką wodę, ale wspaniale się nam pracowało.

"I Capuleti e i Montecchi" V. Belliniego w reż. Krystiana Lady

Była trema?

Kiedy się pracuje tak intensywnie, to właściwie nie ma czasu na tremę. A gdy kurtyna idzie w górę, tym bardziej, bo wtedy się po prostu działa. To jest piękne: jest się tu i teraz, nie myśli się, jak to będzie, nie ocenia...

Słynny Luciano Pavarotti opowiada w filmie dokumentalnym Rona Howarda, że uczył się, jak należy brać oddech w trakcie śpiewania od swoich scenicznych partnerek, trzymając je na scenie w okolicy przepony. Z pewnością i Pani uczyła się wiele podczas występów i prób…

Kiedy zaczęłam pracować w Operze Wrocławskiej, musiałam się przede wszystkim nauczyć funkcjonowania w tym środowisku. Teatr jest takim szczególnym miejscem, w którym obowiązują pewne zasady, istnieją przesądy itp. Uczył nas tego inspicjent, pan Julian Żychowicz, zawsze służący dobrą radą i mnóstwem anegdot. To dzięki niemu poznawaliśmy kulturę bycia w teatrze, np. jak należy zwracać się do dyrygenta albo do starszych koleżanek – operowych primadonn. Również partnerowania można się nauczyć wyłącznie w praktyce.

A jak to było z mistrzami – czy miała Pani jakiś swój ideał?

Nie miałam nigdy takiego szczególnego ideału, ale muszę wyznać, że wielkie wrażenie zrobiła na mnie Ola Kurzak, z którą pracowałam podczas realizacji „Wolnego strzelca” Carla Marii von Webera w reż. Cezarego Tomaszewskiego. Zaimponowało mi jej zaangażowanie, temperament i wielka wiedza. Prawdziwa mistrzyni! Lubię też obserwować moje wspaniałe koleżanki, np. Marysię Rozynek-Banaszak – jak sobie wspaniale radzi z rolami. To mnie inspiruje. Cenię też ich życzliwość i to, że chętnie się dzielą swoimi doświadczeniami.

Jaki jest Pani sposób przygotowania się do roli? Jaki wpływ na tworzenie roli ma dyrygent?

Przede wszystkim śpiewam pełnym głosem, dużo ćwiczę, korzystając z rad mojego profesora – Piotra Łykowskiego. Rola powstaje też w rezultacie wielu prób i wtedy na jej kształt ma duży wpływ również dyrygent, który widzi całość, ale i poszczególne role w ich rozwoju i wpływa na ich jakość na bieżąco. Podczas prób do „Wolnego strzelca” ogromnie dużo dawały nam uwagi maestro Łukasza Borowicza.

Hanna Sosnowska-Bill w spektaklu "Manon" Jules`a Masseneta,
w reż. Waldemara Zawodzińskiego, fot. z archiwum Teatralny.pl

Które role uważa Pani za najważniejsze w swoim rozwoju artystycznym?

Jako pierwszą wymieniłabym Milionerkę w „Immanuelu Kancie” Była szalenie trudna i musiałam ją przygotować w stosunkowo krótkim czasie. Kiedy to się udało, miałam poczucie sukcesu, dobrze wykonanej pracy, zyskałam też więcej wiary w swoje możliwości. Inną ważną rolą jest z pewnością Leila w „Poławiaczach pereł” Georges`a Bizeta w reż. Waldemara Zawodzińskiego. Dodałabym jeszcze Zuzannę w „Weselu Figaro” W. A. Mozarta i tytułową postać w operze „Manon” Jules Masseneta w inscenizacji Waldemara Zawodzińskiego. Grając Zuzannę jestem właściwie ciągle obecna na scenie – to duża i wymagająca rola, ale dobrze się w niej czuję, no i mam przyjemność śpiewania pięknej muzyki Mozarta. Z kolei Manon była bodaj największą moją rolą ostatnich lat i przez to szczególnie wymagającą i satysfakcjonującą. Była też okazją do ściślejszej współpracy z reżyserem, panem Zawodzińskim oraz choreografką, panią Janiną Niesobską. Również Bassem Akiki jako dyrygent sporo wniósł do tego przedstawienia, dając nam także przestrzeń na naszą wrażliwość muzyczną.

Jako Zuzanna w "Weselu Figaro" W. A. Mozarta,  reż. André Heller-Lopes,
fot. z archiwum Opery Wrocławskiej

Wybitna śpiewaczka Renėe Fleming w swojej autobiografii „Głos wewnętrzny” powiada:

„Nie mogę sobie wyobrazić bardziej satysfakcjonującego powołania niż moje – piękno, człowieczeństwo i historia każdego dnia, połączone z oczyszczającą radością śpiewania”.

Czy i Pani odczuwa swój zawód jako powołanie?

Sądzę, że każdy, kto odnajdzie swoje powołanie, odczuwa rodzaj spełnienia. Ja czuję, że je odnalazłam i nie chciałabym robić niczego innego. Jest to wprawdzie okupione wieloma wyzwaniami: trudem, czasami płaczem, swojego rodzaju cierpieniem, a nawet wątpliwościami. Kiedy jednak gram, czuję, że jestem we właściwym czasie i miejscu. Mnie również śpiewanie daje radość i poczucie bycia częścią czegoś pięknego.

Trwają wakacje, czy Pani także wypoczywa?

Na razie realizuję swoje plany muzyczne. Wybieram się w najbliższym czasie do Brukseli, gdzie w ambasadzie dam koncert przy akompaniamencie gitary Jerzego Chwastyka. Repertuar stanowią pieśni F. Schuberta, C. Debussy`ego i G. Fauré oraz pieśni hiszpańskie Manuela de Falli. Z kolei w sierpniu mam zaplanowany koncert z harfistką Malwiną Lipiec, z czego się bardzo cieszę, bo po raz pierwszy zaśpiewam z harfą, a w repertuarze znalazły się pieśni francuskie. Kiedy wypoczywam, słucham innej muzyki, niezwiązanej z moją pracą. Czasami jest to jazz, klasyka rocka, polska alternatywa, czasami muzyka klasyczna, ale instrumentalna – aby odpocząć od śpiewu.

Dziękuję za rozmowę i życzę powodzenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wydarzenia w Muzeum Narodowym i oddziałach 4-5.05.2024

 Podczas długiego majowego weekendu (1–5 maja 2024) wszystkie Oddziały Muzeum Narodowego we Wrocławiu są otwarte dla zwiedzających. Natomias...

Popularne posty