Rozmawiam z Eweliną
Ciszewską – aktorką i pedagogiem PWST – o jej drodze do teatru, eksperymentach
i możliwości dotknięcia... tajemnicy.
Ewelina Ciszewska, fot. z archiwum aktorki |
Barbara Lekarczyk-Cisek: Obejrzałam niedawno ”Eurydykę” na scenie PWST, ale wyznam, że moją uwagę zwróciłaś już spektaklem ”maria s.”, który wyróżniał się na tle innych znakomitym pomysłem wykorzystania sukni jako scenografii. Przywiodło mi to na myśl Birutė Mar i jej suknię ze ”Słów na piasku” na podstawie "Radosnych dni" Becketta, ale Twój pomysł był jednak inny, oryginalny. Myślę, że obu Wam wspólna jest także pasja w podejściu do sztuki teatru. Jak to wszystko się zaczęło, zanim stworzyłaś tę suknię – scenę?
Ewelina Ciszewska: Potrzebę kreacji od zawsze podsycali
we mnie rodzice, choć sami nie są aktorami. Ta "domowa twórczość” pojawiała
się zupełnie naturalnie, nienachalnie. Mama, która jest lekarzem weterynarii,
rysowała mi np. układ oddechowy człowieka, aby wyjaśnić, co się ze mną dzieje,
kiedy choruję, a rysunki te podsycały moją wyobraźnię. Początkowo marzyła mi
się medycyna, w szczególności chirurgia, ale ze względu na słaby wzrok musiałam
z tych planów zrezygnować. Uczestniczyłam jednak w warsztatach teatralnych,
prowadzonych przez człowieka, którego interesowała teatralna alternatywa, jak
poznańskie Ósemki czy Biuro Podróży, a przy tym był pod ogromnym wpływem
Grotowskiego. Te fascynacje przelewał na nas – dyskutowaliśmy, jeździliśmy na
spektakle, teatralnie eksperymentowaliśmy. Otaczali mnie ludzie z pasją... a to
zaraźliwe.
Zdecydowałaś się zdawać
do szkoły teatralnej?
Tak, ale nie zdawałam od razu. Stchórzyłam. Wybrałam historię
sztuki we Wrocławiu. Z perspektywy czasu rozumiem, że to był dobry i potrzebny etap
mojego życia, choć wypełniony godzinami spędzonymi w bibliotekach, archiwach...
Na swój sposób fascynujące, ale mnie rozsadzało od środka. Miałam potrzebę
tworzenia, dlatego już podczas studiów związałam się z Teatrem Formy i od tego
czasu zaczęła się moja przygoda z pantomimą. Słowo wydawało mi się wówczas
zbędne i na swój sposób stałam się "małomówna". Po kilku latach zdałam
egzamin przed komisją ZASP-u i zostałam aktorką pantomimy. Czegoś jednak
brakowało, więc pomimo posiadanego dyplomu, postanowiłam jednak zdawać do
szkoły teatralnej. Poza tym po ukończeniu historii sztuki sądziłam, że nic ciekawego
mnie w tym zawodzie nie spotka, że będę siedziała w muzeum, pilnowała eksponatów,
oprowadzała wycieczki, a w najlepszym przypadku pracowała przy organizacji
wystaw. Nie było wówczas tak kreatywnego podejścia do stanowiska kuratora jak
dziś. Zawód kuratora – kreatywnego współtwórcy wystawy – dopiero kiełkował.
Zresztą i tak sercem byłam już gdzie indziej.
maria s., fot. Robert Baliński |
Jednak bez historii sztuki nie byłoby ”marii s.”?
Tak, pewne obrazy wrosły podskórnie w moją tkankę. Przyznaję,
że suknia mi się przyśniła – wielka, biała, lewitująca, w której chodzę po
krętych schodach. Tak powstał wizualny pomysł spektaklu. Powrócił też dylemat,
co można robić po historii sztuki – tym razem jako temat monodramu. Moja
bohaterka siedzi sfrustrowana w muzeum i pilnuje ekspozycji. Ta frustracja nie
wynika jednak tylko z zawodowego niespełnienia...
Bohaterka ”marii s.”
jest dodatkowo silnie związana z matką, która cały czas ją kontroluje i tylko w
tej królewskiej sukni ma w sobie siłę, aby się przeciwstawić.
Dotknęłam trudnego tematu toksycznej relacji między matką a
córką. Dotarło do mnie, że manipulacja pierwszej (w odruchu zaspokojenia
ambicji czy też wypełnienia emocjonalnej luki) i jednoczesna bierność drugiej (tzw.
święty spokój) zostawiają niewidoczne rysy, które nieświadomie powielamy. Wypieramy
ze strachu to, co bolesne, tym samym oddalając się od siebie, od swojej
kobiecości, zamiast ją poznawać i rozwijać.
Mimo ważkich problemów,
przedstawienie miało też dużo subtelnego humoru… Wracając jednak do formy tego
spektaklu, wyróżnia go przede wszystkim plastyka sceniczna…
maria s., fot. Robert Baliński |
W „marii s.” chciałam, żeby suknia spełniała różne funkcje; była łóżkiem, szafotem, ekranem projekcyjnym, schronieniem, brzuchem matki, scenką teatralną dla tańczących nóg, a na końcu kostiumem. To fascynujące, kiedy jeden przedmiot zmienia swoje znaczenie w zależności od kontekstu i okoliczności. To pobudza wyobraźnię. Takie multimedialne myślenie o scenografii czy rekwizycie wyniosłam ze szkoły teatralnej (Wydział Lalkarski PWST we Wrocławiu). Chciałam się w tej sukni gubić i odnajdywać, tak jak w moim śnie i tak jak główna bohaterka mojego monodramu w relacji z matką. Ponieważ miałam statyczną, dekorację na scenie, musiałam zintensyfikować swoje działania; stąd różne konfiguracje mojego ciała, rola stóp, personifikacja rąk, rola podwieszonego nas suknią czepca.
Dostrzegam tu pokrewieństwo
z teatrem Leszka Mądzika czy Tadeusza Kantora. Czy to Twoi mistrzowie? Jakie są
źródła inspiracji?
Źródła? Inspiracji jest wiele. Inspirować może wszystko.
Banał, błąd, dźwięk, słowo, ale też jakaś fraza z Schulza, egzaltacja czy
poczucie zagrożenia. Inspirująca jest także codzienność. Pociągają mnie cyrk i
klaunada. Wcale nie muszą to być od razu odkrycia na skalę światową, artystyczne
skandale czy kategorie sztuki wysokiej. Choć z całą pewnością Kantor jest moim mistrzem, nie tylko ze
względu na treści, symbolikę i uniwersalność, które niosą jego przedstawienia,
ale także ze względu na formę; użycie rekwizytu, rytmiczność, zapętlenia akcji, a przede wszystkim ze względu na wizyjność
i prostotę. Pisałam zresztą pracę magisterską na temat ”Teatru Kantorowskiej
lalki”. Oglądałam nie tylko spektakle, ale też miałam niebywałą okazję
przyjrzeć się z bliska manekinom, starym dekoracjom, rekwizytom, atrapom w
magazynach Cricoteki, jeszcze przed przenosinami.
Jeśli chodzi o wizualność – na pewno bliski mi jest Robert Wilson, z jego mocno wyestetyzowanym teatrem, scenografią, kostiumem, choreografią i całym zamysłem inscenizacyjnym. To teatr bardzo mi bliski ze względu na połączenie różnych form. Sięgam do różnych źródeł. Jestem pod wrażeniem teatru Romea Castellucci i Jana Fabrè z jego 24-godzinnym spektaklem ”Mount Olympus". Inspiruje mnie też współczesny dizajn i sztuka użytkowa. Bardzo cenię instalacje Olafura Elliasona za rozmach i odwagę artystyczną. Nasiąkam różnymi światami, ale nie kopiuję. Sygnałem, że coś jest dobre i ważne dla mnie, jest moje wewnętrzne rozdrażnienie. Tak się u mnie zaczyna proces twórczy. Pociąga mnie zestawianie różnych sztuk. To idea, którą wspólnie z Robertem Balińskim staramy się realizować w Teatrze Sztuk. W takim celu powstał – by łączyć na wspólnym gruncie różne oblicza sztuki, badać jej granice i wzajemne przenikanie. To daje twórczą wolność.
Jeśli chodzi o wizualność – na pewno bliski mi jest Robert Wilson, z jego mocno wyestetyzowanym teatrem, scenografią, kostiumem, choreografią i całym zamysłem inscenizacyjnym. To teatr bardzo mi bliski ze względu na połączenie różnych form. Sięgam do różnych źródeł. Jestem pod wrażeniem teatru Romea Castellucci i Jana Fabrè z jego 24-godzinnym spektaklem ”Mount Olympus". Inspiruje mnie też współczesny dizajn i sztuka użytkowa. Bardzo cenię instalacje Olafura Elliasona za rozmach i odwagę artystyczną. Nasiąkam różnymi światami, ale nie kopiuję. Sygnałem, że coś jest dobre i ważne dla mnie, jest moje wewnętrzne rozdrażnienie. Tak się u mnie zaczyna proces twórczy. Pociąga mnie zestawianie różnych sztuk. To idea, którą wspólnie z Robertem Balińskim staramy się realizować w Teatrze Sztuk. W takim celu powstał – by łączyć na wspólnym gruncie różne oblicza sztuki, badać jej granice i wzajemne przenikanie. To daje twórczą wolność.
A jakie były
okoliczności powstania ”Eurydyki”?
maria s., fot. Robert Baliński |
Nie przyśniła mi się! Zatęskniłam za lalką. Chciałam połączyć
ciało i lalkę. Stworzyć dwa zależne od siebie byty i zbadać przenikanie się obu
tych form. Stąd pomysł na projekt badawczy ”Eurydyka”. Bazą stał się mit o
Orfeuszu i Eurydyce. Zadałam sobie pytanie, co działo się z Eurydyką pod
ziemią. Zastanawiało mnie okrucieństwo bogów i nieprzemijająca obecność mitu w
naszej kulturze. Podeszłam do tego mitu inaczej, zupełnie marginalnie traktując
Orfeusza i wyciągając na pierwszy plan stan ducha Eurydyki. Zbudowałam laboratoryjny
Hades, a w nim konflikt pomiędzy Eurydyką a Persefoną, która także padła ofiarą
boskiego kompromisu. Konflikt potęguje dodatkowo różny wiek obu bohaterek i
inaczej traktowane życiowe niespełnienie. Eurydyka, wbrew oczekiwaniom i
zwyczajom panującym w podziemiu, nie zapomina o Orfeuszu, wręcz przeciwnie – pielęgnuje
swoje życie wewnętrzne. Starzejąca się Persefona, żeby je wydobyć i poznać,
urządza rozmaite prowokacje. Organizuje jej np. kolejne urodziny w podziemiu, a
w ramach prezentu serwuje możliwość spotkania z Orfeuszem, a może i ucieczki...Dość
okrutne, biorąc pod uwagę, że mit musi się wypełnić...
Eurydyka, fot. Robert Baliński |
Jednak w pewnym
momencie spektaklu, w scenie miłosnej, udaje się jej na chwilę uwolnić i jest
szczęśliwa. To jakby powiedzieć, że można być wolnym dzięki miłości.
Ładnie powiedziane. Mamy zakorzenione w naszej naturze
dążenie do szczęścia. A odwieczne dążenie człowieka do szczęścia i harmonii, złamane
niepowodzeniem brzmi niezwykle współcześnie. Ten mit jest, w moim przekonaniu,
wiecznie żywy, a jego siła rażenia ogromna. Rzeczywiście na stole odbywa się ”taniec miłości”, ale w
założeniu mocno "zawiesisty" i zwolniony w ruchu, swoim tempem
przypominający marzenie senne. Wydaje się przez moment, że – jak w micie –
marzenie ma szansę się spełnić. Ostatecznie Hades okazuje się jedną, wielką
mistyfikacją.
W porównaniu do ”marii
s.” to przedstawienie nie jest już autorskim monodramem. Tekst napisał Karol
Mroziński, występuje trzech aktorów będących przedstawicielami trzech pokoleń, muzykę
na żywo gra Marcin Krzyżanowski…
|
Zaprosiłam tym razem innych twórców, w tym genialną prof.
Mirosławę Lombardo oraz studenta – Łukasza Staniewskiego. Spotkanie trzech
pokoleń na jednej scenie okazało się bardzo twórcze. Tym bardziej, że każdy z
nas miał coś innego do zaoferowania, inną wrażliwość, inne talenty, inny sposób
myślenia. Mirosława Lombardo jest
aktorką słowa, więc bez obaw oddałam jej wszystkie litery, choć jako milcząca
Persefona jest na scenie równie porażająca. Łukasz Staniewski ma w sobie rzadki rodzaj naturalności i prostoty,
a z drugiej strony jako ”beatboxujący” Orfeusz miał wiele do powiedzenia. Ja
pozostałam niema. Autora tekstu poznałam rok temu na Turnieju Jednego Wiersza w
Oleśnicy. Karol Mroziński ten
konkurs wygrał. Tekst do "Eurydyki" pisał na zamówienie. Konsultowaliśmy
go tylko wirtualnie, na fejsbuku, zwykle po północy, i tak aż do premiery. Jego
obecność na próbach nie była konieczna. Wiedziałam, w którą stronę zmierzam.
Miałam też dużą swobodę w traktowaniu tekstu – mogłam go skracać, przestawiać,
coś dodać. Sporo wykreśliłam. Wolałam zostawić przestrzeń dla dźwięku granego
na żywo i dla niemych sytuacji. Spektakl
w założeniu jest performatywny. Wiedzieliśmy, że owszem, pewne założenia
realizujemy, ale pozostawiamy sobie miejsce na improwizację. Zwłaszcza w
przestrzeni poza\hadesowej, ale widocznej dla widza, po obu stronach sceny. To
pozwalało zachować świeżość i czujność zarazem. Marcin Krzyżanowski większość dzięków improwizował, co dodatkowo
wzmagało naszą uważność.
Ciekawy jest też sposób
wykorzystania głowy i rąk lalki. To dzięki nim Eurydyka ożywa. Mnie się to
skojarzyło w bohaterem powieści ”Matei Brunul” Luciana dan Teodorovici, który w
jakiś sposób żyje dzięki nieodłącznej marionetce. Bohater traci duszę, ponieważ
traci pamięć i to właśnie marionetka ”przywraca” mu życie.
|
Nigdy dotąd nie animowałam lalki w ten sposób, choć zawsze
podświadomie czułam taką potrzebę. Moje myślenie o ciele przeniosłam na lalkę.
Stało się to dość naturalnie. Chciałam, żeby żyła, ”oddychała” własnym
powietrzem, po swojemu ”wątpiła” i po swojemu ”rejestrowała” świat. Miałam
wcześniej do czynienia z różnymi technikami lalkowymi, ale w ”Eurydyce” poszłam
dużo dalej. Ponieważ nie była kompletna (tylko głowa i dłonie), musiałam ją ”uzupełnić”
sobą i stworzyć jej inną motorykę. To zespolenie odczułam najpełniej, kiedy
głowę lalki animowałam ustami. Aleksandra Stawik zaprojektowała lalkę, która była
dopasowana do mojej dłoni ciężarem i gabarytami. Pod wpływem prób pojawiały się
również nowe rozwiązania. Chciałam, aby relacja z lalką była oparta na
przenikaniu. Raz ja ożywam, a za chwilę ożywa lalka. Po chwili tę granice
trudno wyczuć, bo żyją i odczuwają obie jednocześnie. Ale lalka to nie tylko mój kontakt ze światem, to przede wszystkim obudzona dusza Eurydyki. Chciałam dotknąć tajemnicy życia i śmierci. Brzmi to może
patetycznie, ale lalka znosi godnie taką metaforę. Lalka dała mi więc możliwość
metaforycznego spojrzenia na tematykę śmierci.
Działalność artystyczną
łączysz z sukcesem z pracą pedagogiczną. Uprawianie pedagogiki artystycznej
jest dużym wyzwaniem, bo też jak tu kogoś nauczyć, aby ”był twórczy”?
Nieodżałowanej pamięci prof. Jan Berdyszak twierdził, że to niewykonalne, choć
sam także wychował wielu artystów.
Wydaje mi się, ze każdy jest artystą, tylko trzeba umieć to z
siebie wydobyć. Do szkoły teatralnej przychodzą ludzie, którzy albo są już
twórczo rozbudzeni, albo ich potencjał został dostrzeżony na egzaminach
wstępnych. Są tacy, którzy ujawniają swoje talenty już na pierwszych zajęciach,
a inni dopiero po jakimś czasie, bywa nawet, że na roku dyplomowym. Dłużej też
trwa u nich proces nabierania wiary we własne umiejętności. Z jednej strony
poznają warsztat i zawodową dyscyplinę, z drugiej jako pedagog muszę mieć
świadomość, że cały czas obcuję z cudzą wrażliwością i emocjami. Można
podpowiadać, sugerować, nakłaniać do eksperymentów, bo studia są takim czasem,
kiedy można jeszcze sobie pozwolić na błędy. Potem kompromitacja może być bardziej
bolesna. Ten zawód nie istnieje bez widza, trzeba więc nabrać także odporności
na krytykę.
Prowadzę zajęcia na obu wydziałach z plastyki ruchu scenicznego, z elementami pantomimy. Próbuję studentom zaszczepić miłość do pantomimy, co jest trudne, bo to forma z założenia bardzo sztuczna, wymagająca dużej dyscypliny. Kolejne pokolenia, które przychodzą do szkoły teatralnej z reguły nie pamiętają już wspaniałych przedstawień Henryka Tomaszewskiego: jego syntezy sztuk, tej wyjątkowej kompozycji na scenie, maestrii w ruchu i w geście. Człowiek wychodził z kolejnych premier głęboko poruszony. To było zjawisko na skalę światową, pod każdym względem. I jak to przenieść na grunt szkoły..? Oczywiście pantomima ewoluuje. Trzeba pokazać, że pantomima jest formą, w którą trzeba tchnąć własnego ducha, swoją osobowość, swoją odwagę. Kopiowanie jest złudne i nie daje satysfakcji.
Prowadzę zajęcia na obu wydziałach z plastyki ruchu scenicznego, z elementami pantomimy. Próbuję studentom zaszczepić miłość do pantomimy, co jest trudne, bo to forma z założenia bardzo sztuczna, wymagająca dużej dyscypliny. Kolejne pokolenia, które przychodzą do szkoły teatralnej z reguły nie pamiętają już wspaniałych przedstawień Henryka Tomaszewskiego: jego syntezy sztuk, tej wyjątkowej kompozycji na scenie, maestrii w ruchu i w geście. Człowiek wychodził z kolejnych premier głęboko poruszony. To było zjawisko na skalę światową, pod każdym względem. I jak to przenieść na grunt szkoły..? Oczywiście pantomima ewoluuje. Trzeba pokazać, że pantomima jest formą, w którą trzeba tchnąć własnego ducha, swoją osobowość, swoją odwagę. Kopiowanie jest złudne i nie daje satysfakcji.
|
Co teraz? Czy masz
pomysł na kolejną sztukę, czy zamierzasz jeszcze trochę poeksperymentować przy
”Eurydyce”?
Zmieniać jej nie chcę, bo konstrukcyjnie jest, wydaje mi się,
przemyślana i zamknięta. Żyje juz swoim życiem. Chciałabym ją grać. Planów mam
sporo, w różnych przestrzeniach. Za chwilę czekają mnie prezentacje festiwalowe
"marii s." i "Sekretów Szekspira", potem intensywny
warsztat pantomimy w Berlinie. Jako Teatr Sztuk organizujemy razem z Oleśnicą
festiwal monodramów MONO ART i właśnie
rozpoczęliśmy towarzyszącą mu rezydencję teatralną. Jednocześnie pracujemy nad
najnowszą, wrześniową premierą. W najbliższych planach mam również pracę nad
monodramem pod okiem Tomasza Mana do jego tekstu "Miłości". Będę też pracowała
nad choreografią do ”Piotrusia Pana” w reż. Karoliny Maciejaszek, w Teatrze
Lalki i Aktora w Wałbrzychu.
Bardzo bogate plany –
powodzenia! Dziękuję za rozmowę.
Wywiad ukazał się pierwotnie na portalu Kulturaonline w lipcu 2016 roku.
Wywiad ukazał się pierwotnie na portalu Kulturaonline w lipcu 2016 roku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz