Krystian Adam Krzeszowiak, fot. Piotr Kucia |
Barbara Lekarczyk-Cisek: Kiedy rozmawialiśmy ostatnio, w 2013 roku, opowiadałeś o tym, jak starałeś się o tytułową rolę Orfeusza w operze Monteverdiego, którą przygotowywał John Eliot Gardiner. Udało się, i wyruszyłeś z Orfeuszem w dużą trasę koncertową. Potem można było przeczytać w „New York Timesie”, że „prawdziwą gwiazdą tej produkcji był tenor Krystian Adam”. A mnie interesuje to, co się kryje pod podszewką tych słów, bo przecież takich sukcesów nie osiąga się łatwo. Przypuszczam, że ciągle dojrzewałeś do tej roli. Jak nad nią pracowałeś i jakie odczucia pozostały po koncertach?
Krystian Adam Krzeszowiak: Sądzę, że nadal dojrzewam do tej roli. Zaśpiewanie jej z Gardinerem nie przyszło wcale łatwo! A wszystko zaczęło się dużo wcześniej, w Wenecji. Już tam zacząłem się przygotowywać, żeby dobrze się zaprezentować. Pracowałem z pewnymi oporami. Na szczęście, kiedy znalazłem się w Dreźnie, spotkałem zaprzyjaźnionych włoskich dyrygentów, z których jeden miał duże doświadczenie operowe, miałem więc sposobność ćwiczyć z nim tę rolę przez dłuższy czas, ustalając zarazem sposób interpretacji. Dopytywałem, czy te wszystkie melizmaty, wariacje i ornamenty mam wykonywać w określonym tempie. Twierdził, że absolutnie nie, bo to jest rola stworzona do improwizacji. Uszczęśliwiony, przećwiczyłem rolę Orfeusza w tym duchu. Tymczasem pojawił się Gianluca Capuano, również dyrygent operowy, z którym wielokrotnie współpracowałem w czasach nauki w konserwatorium w Mediolanie, i kiedy dowiedział się, nad czym pracuję, także zaoferował mi pomoc. Również jego zdaniem rolę Orfeusza należało tworzyć w poczuciu wolności, intuicyjnie. Przekonany, że kroczę właściwą drogą, pojechałem na pierwszą próbę do Johna Eliota Gardinera. Ledwo zacząłem, natychmiast mi przerwał i stwierdził, że śpiewam w niewłaściwym tempie. Wróciłem do domu skonsternowany i bardzo przejęty. Sądziłem dotąd, że mam twardą skórę, ale nie mogłem spać i ciągle tylko myślałem o tym, jak tu się w krótkim czasie uporać z tą rolą, aby zabrzmiała tak, jak chce tego sir John. Ostatecznie umówiłem się z jego organistą i poćwiczyłem z nim rolę tak, jak tego chciał Maestro. I udało się – tym razem zaakceptował moją interpretację Orfeusza. Wkrótce też zaczęliśmy tournée po Europie, a później pojechaliśmy do Stanów Zjednoczonych.
Obsada była podwójna?
Tak, tę samą rolę wykonywał także bardzo dobry tenor, Andrew Tortoise. Gardiner jest znany z tego, że bada wytrzymałość śpiewaków. O obsadzie decydował często tuż przed koncertem. I właśnie podczas koncertu w USA, kiedy zmęczony niekończącymi się podróżami leżałem na ławce i próbowałem się zregenerować przed występem, poradził mi, ku mojemu zaskoczeniu, abym dziś szczególnie się postarał, bo od tego zależy, kto będzie wykonywał rolę Orfeusza w Carnegie Hall (śmiech). Byłem tak zmęczony i zestresowany, że postanowiłem po prostu zrobić to najlepiej, jak umiałem w tych okolicznościach. Ale nie byłem z siebie jakoś szczególnie zadowolony. Tymczasem po przedstawieniu Gardiner podszedł do mnie i zapytał… czego się napiję. Odparłem przytomnie, że jeśli dobrze mi poszło, to szampana. W odpowiedzi zamówił dwie butelki (śmiech). I tak stałem się Orfeuszem na koncercie w Carnegie Hall. Po upływie roku powróciliśmy do tej roli, traktując ją jednak inaczej niż do tej pory. Gardiner jest człowiekiem twórczym i poszukującym, chciał więc, aby rola Orfeusza zabrzmiała inaczej, bardziej świeżo. Pojechaliśmy z tą nową interpretacją w sześciomiesięczną trasę, którą zaczęliśmy w kwietniu, a skończyliśmy w październiku. To było interesujące doświadczenie.
Nadal lubisz tę rolę? Ciągle odkrywasz w niej coś nowego?
Uwielbiam! Taka rola jest zawsze twórczą przygodą i ciągle staram się wykonywać ją inaczej, interpretować na nowo. Czasami decyduje o tym przypadek. Zdarzyło mi się, że przed jednym z koncertów złapałem wirusa i praktycznie nie mogłem śpiewać, jedynie piano. Początkowo uznałem, że nie zaśpiewam i że wobec tego potrzebuję zastępstwa, ale Gardiner namówił mnie, abym jednak spróbował. Zaryzykowałem. Po koncercie, ku mojemu zaskoczeniu, wszyscy mi gratulowali… nowej, interesującej interpretacji.
Okazuje się, że trudności i przeszkody uskrzydlają cię…
Tak, ale to dużo kosztuje.
Orfeusz nie jest twoim pierwszym zetknięciem się z Monteverdim. Wcześniej były Nieszpory. Wprawdzie to muzyka religijna, wymagająca innego rodzaju interpretacji, ale chyba nie tak bardzo odmienna muzycznie…
Rzeczywiście. Ciągle zresztą wykonuję Nieszpory. Niedługo będziemy je prezentować w Paryżu, w Wersalu oraz w Pizie. A potem wyruszamy z tym repertuarem do Chicago. Rok wcześniej zarzekałem się, że już nie będę śpiewał Monteverdiego, że teraz zajmę się Mozartem czy Donizettim, ale kiedy usłyszałem propozycję od Gardinera i pomyślałem, że zobaczę te wszystkie piękne miejsca, w dodatku z takim mistrzem, nie zawahałem się. Kocham zresztą tę muzykę, choć wydaje mi się, że muszę od czasu do czasu wykonywać także inny repertuar.
Jest też wspaniały Powrót Odysa do Itaki Monteverdiego, którego mogliśmy wysłuchać podczas tegorocznego festiwalu Wratislavia Cantans. Śpiewasz w nim rolę Telemaka. Czy do niej także musiałeś odbyć przesłuchania?
O nie, tym razem Gardiner nie tylko zaangażował mnie do tej opery bez przesłuchań, ale pozwolił też wybrać sobie rolę. Oczywiście chciałem zaśpiewać Ulissesa (śmiech), ale Maestro stwierdził, że jestem jeszcze do tego za młody. Wobec tego zdecydowałem się na Telemaka, szczególnie, że śpiewałem już tę rolę z Rinaldo Alessandrinim w La Scali i miałem świadomość, że jest w niej duży potencjał. To wyjątkowo długa opera i na końcu może budzić zniecierpliwienie niezdecydowanie Penelopy, która długo nie może rozpoznać w Odysie swego męża.
Muszę wyznać, że kiedy słuchałam tej opery, byłam zdumiona, jak prawdziwa psychologicznie jest ta Penelopa. Kiedy po dwudziestu latach nieobecności przybywa mężczyzna, który twierdzi, że jest jej mężem, to możemy się domyślić, jak bardzo się zmienił, nie tylko fizycznie. A poza tym dzięki takiemu rozwojowi akcji zyskujemy kolejne piękne arie. A już ostatni duet, kiedy małżonkowie rozpoznają się, odwołując się do przeszłości, był niezwykle wzruszający.
To rzeczywiście piękny moment, także dzięki swojej muzycznej prostocie. Dodam, że we Wrocławiu wykonaliśmy zmienioną wersję Powrotu Ulissesa do Itaki. Poprzednie były skrócone o około pół godziny, wycięto także arię, którą śpiewam do matki.
Czy od momentu, gdy zostałeś Orfeuszem, zmieniła się twoja relacja z Gardinerem?
O, tak! Na początku to był tylko Maestro i czułem wielki dystans. Obecnie nasza relacja jest bliższa, bardziej ojcowska. Myślę, że ma do mnie większe zaufanie i nie narzuca interpretacji, daje więcej wolności. Cenię też w nim to, że jest wymagający i stale coś zmienia w śpiewanych przez nas rolach. To piękna cecha człowieka, który oczekuje od nas, że będziemy równie twórczy. Zresztą, muszę wyznać, że wykonuję swój zawód z wielką przyjemnością. Bywam czasami fizycznie zmęczony, ale psychicznie czuję się tak, jakbym wrócił z wakacji.
To rzeczywiście dar, kiedy nie tylko mamy szczęście robić to, co lubimy i do czego mamy predyspozycje, a w dodatku przeżywamy rodzaj przygody, obcując z tak wybitnymi artystami i interesującymi ludźmi jak Gardiner.
To prawda. Mam wielkie szczęście pracować ze znakomitymi muzykami. Takie wspaniałe doświadczenia jak z Gardinerem, miałem również z Giovannim Antoninim. A zaczęło się to niespodziewanie i zaskakująco. Otóż wiele lat temu jechałem samochodem do Warszawy z Natalką, moją żoną, a wówczas przyjaciółką, kiedy zadzwonił telefon, że potrzebne jest zastępstwo na koncercie Giovanniego Antoniniego w Insbrucku. Oniemiałem z wrażenia do tego stopnia, że musiałem zatrzymać samochód, żeby jakoś ochłonąć. Wtedy było to dla mnie coś niebywałego!
Jak wyglądała przygoda muzyczna z Giovannim Antoninim?
Antonini jest tytanem pracy i aby osiągnąć zamierzony efekt, ćwiczy wiele godzin. W rezultacie, kiedy śpiewa się na koncercie, człowiek czuje, że wszystko przychodzi gładko i naturalnie. Równie wspaniałą przygodą były dla mnie występy z Alessandrinim i wieloma innymi.
Poza tym, że jesteś uznanym w świecie śpiewakiem, masz również śpiewającą żonę, Natalię Rubiś. Czy zdarza się wam występować i nagrywać razem?
Istotnie, jestem w takim szczęśliwym położeniu, że trafiłem na wspaniałą partnerkę. Natalka jest w dodatku bardzo utalentowana i stale doskonali swój głos. Ostatnio ukończyła szkołę w Yale, New Haven i śpiewa teraz tak wspaniale, że jestem z niej dumny. To znana w świecie, bardzo prestiżowa szkoła, którą prowadzi małżeństwo muzyków i bardzo trudno się tam dostać. Nauka w tej szkole ma charakter indywidualny, bardzo praktyczny, a nauczyciele są wymagający, stąd takie wspaniałe efekty. Absolwenci poznają doskonale repertuar operowy. Chętnie bym polecał Natalkę dobrym dyrygentom, ale nie robię tego z zasady, bo oboje uważamy, że byłoby to niezręczne dla nas. Nie wątpię jednak, że prędzej czy później dostrzegą jej talent.
Ale nagraliście wspólną płytę.
Tak, nagraliśmy płytę z miłosnymi duetami operetkowymi, jeszcze przed wyjazdem Natalki na studia, a więc dwa lata temu, ale jeszcze się nie ukazała, bo jest jakiś problem z licencjami. Prawdę mówiąc, nie mam czasu się tym zająć, bo żyjemy „na walizkach”, w ciągłym pośpiechu. Kiedyś naliczyłem dwadzieścia pięć miejsc, które odwiedziliśmy w ciągu miesiąca. Istne szaleństwo! Kiedy więc w tym roku okazało się, że mam dwa tygodnie wolnego, byłem tym zdumiony (śmiech). Oczywiście skwapliwie z tego skorzystałem i wyjechaliśmy z Natalką odpocząć na Sardynii.
A czym zajmujesz się obecnie?
Kończymy trasę koncertową w Nowym Jorku, w Lincoln Center, a później… pojadę na kolejne wakacje, bo jakoś w tym zasmakowałem (śmiech). Potem będę śpiewał w Mesjaszu, a następnie polecę do Tel Avivu z Don Giovannim Mozarta. Mam także kilka innych interesujących nowych propozycji, między innymi rolę w operze Belliniego, w mediolańskiej La Scali. Jeszcze nie wiem na pewno, czy ją dostanę…
W takim razie trzymam kciuki!
Wywiad ukazał się w czasopiśmie "Muzyka w Mieście" nr 2/2018
Wywiad ukazał się w czasopiśmie "Muzyka w Mieście" nr 2/2018
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz